Zaczynamy najtrudniejsze (być może w naszym życiu) 36 godzin.
Przed nami treking dzień, noc i kolejny dzień, z naprawdę krótkimi przerwami na odpoczynek.
Poranek wita nas mrozem - temperatura w nocy spadła poniżej zera, trzeba było ubrać na siebie bluzy. Po wyjściu z namiotów odkrywamy, że nie bardzo jest jak zęby umyć, bo woda jest lodowata, a nasze rzeczy, powieszone wczoraj do wyschnięcia, radośnie zamarzły. W dodatku obóz jest położony pod skałą, zza której później dopiero wyjdzie słońce, więc cały ranek kryje się w cieniu, nawet jeden promyczek nas nie ogrzewa.
Grzesiek dostaje od tragarzy swoje buty trekingowe, w których podeszwy odpadły mu już drugiego dnia. Nie wiemy jakim cudem w tych warunkach, ale mu te buty zszyli. Polecają jednak użyć je dopiero na atak szczytowy, bo nie wiadomo ile wytrzymają.
Śniadanie jest smażone, tłuste, jakoś słabo mi podchodzi, więc tylko wciskam w siebie jakiegoś naleśnika. Zgodnie z radą Mwyni'ego ubieramy się dość ciepło i na cebulkę, zakładamy też rękawiczki. Ponieważ moje cienkie rękawiczki zamarzły, to ubieram grube, zimowe. Taki strój wiąże się z tym, że pierwszy etap trasy to wejście na skałę Barranco, pod którą jest rozbity obóz. To jedyny fragment podczas całego trekingu, kiedy trasa jest naprawdę górska, trzeba przejść po skałach i gdzieniegdzie pomóc sobie rękami, żeby się wspiąć na jakąś półkę.
Ten fragment ma nam zająć około 40 minut, ale ścieżka jest wąska i bardzo szybko tworzy się korek, bo wszyscy wychodzą z obozu o podobnej porze. Idziemy więc bardzo wolno za innymi ludźmi. U podstawy skały przypominam sobie, że zostawiłam pelerynę na namiocie. Kelvin ma walkie-talkie, ale zamiast go użyć drze się na cały głos do Mwyni'ego, żeby mi ją zabrał.
Sama wspinaczka jest przyjemna, chociaż po paru większych krokach łapie nas zadyszka, więc w sumie nam nie przeszkadza, że się wleczemy. Mamy szansę spokojnie złapać oddech. Do tego mamy widok na obóz i częściowo na Kili. Tragarze próbują nas mijać poza ścieżką - jednym się to udaje, innym mniej. Słyszymy, że ktoś złamał sobie nogę.
Po drodze mijamy tak zwaną Kissing Rock (Skałę Pocałunku), której nazwa wzięła się stąd, że trzeba się przytrzymać i przejść tak przytulonym do niej, że można ją pocałować.
Szczerze mówiąc wspinaczka na Barranco Wall podoba nam się wszystkim najbardziej z całego trekingu na Kili. Jest najbardziej skalista, w końcu czujemy jakąś namiastkę gór. Wielka szkoda, że to jedyny taki odcinek, no ale w końcu wchodzimy na wulkan, a nie na szczyty Himalajów.
Po jakiejś godzinie wchodzenia cały czas w cieniu docieramy na szczyt skały i tu czeka nas niespodzianka - słońce i niesamowite widoki: z jednej strony krater Kili na wyciągniecie ręki, z drugiej Góra Meru. Jest pięknie! To miejsce najbardziej też z całego trekingu mi się podoba - mogłabym tu siedzieć cały dzień! Rozbieramy się, bo momentalnie robi się ciepło i robimy mały postój na picie oraz sesję zdjęciową. Gdybym z jakiegoś powodu nie mogła iść dalej, to to miejsce byłoby dla mnie wystarczające, żeby uznać treking za udany.
Dalej trasa wiedzie w dół, a potem trochę po płaskim przez Dolinę Karanga. Przed nami nowy rodzaj krajobrazów - treking na Kili dostarcza codziennie innych wrażeń. Ale o ile dnia pierwszego i drugiego trasa prowadziła cały czas pod górę, a trzeciego najpierw ciągle pod górę, a potem ciągle w dół, to dziś mamy sinusoidę - góra, dół, płasko, góra, dół... i tak dalej. Moja głowa robi się ciężka, tak jakbym się nie wyspała. Zaczyna mnie na dobre boleć na ostatnim zejściu przed ostatnim podejściem do Karanga Camp. Mijamy tam tysiące spalonych drzew. Dowiadujemy się, że miał tu miejsce w zeszłym roku ogromny pożar, zaprószony przez kogoś kto dymem odpędzał dzikie pszczoły, żeby zdobyć miód i kto nie zagasił dobrze ognia. Zbocza Kili płonęły tak mocno, że trzeba było ewakuować wszystkich turystów. I teraz zamiast drzew przez jeszcze długie lata będą tu tylko zwęglone pniaki.
Przed podejściem do Karanga Hut tragarze masowo nabierają wodę z przepływającego strumyka. To podobno ostatnie ujęcie wody przed Base camp, więc stąd ją trzeba dźwigać wiadrami jeszcze kawał drogi.
I tak po kilku godzinach dochodzimy do Karanga Camp, położonego raptem 95 m wyżej niż obóz z którego wyruszyliśmy. To miejsce, w którym spotykają się 4 szlaki prowadzące na Kili: Machame, Lemosho, Shira i Umbwe. Stąd sporo tu rozłożonych namiotów, mnóstwo osób się tutaj aklimatyzuje.
W obozie najpierw robimy obchód w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na toaletę (tak, to tu codzienność na trasie, a jedyny wychodek jaki odwiedziliśmy po drodze był w tak straszliwym stanie, że Szymonowi poleciłam z niego nie korzystać), a potem czekamy w namiocie na lunch. Wszyscy jesteśmy przymuleni, głowy bolą niektórych mniej, innych bardziej, ale humory ciągle nam dopisują.
Po lunchu ruszamy dalej, znowu góra, dół, góra...
Dzisiejszy dystans to 9 km, 7-8 godzin marszu, 800 m w górę.