Ranek wita nas piękną pogodą. Tym razem się wyspaliśmy, bo po pierwszej testowej nocy każdy mniej więcej wiedział jak ciepło się ubrać. Ja już wiem, że w tej temperaturze muszę mieć na sobie bieliznę termiczną i cienkie skarpetki, żeby spać komfortowo. Niby mam śpiwór do -15 stopni, ale dla mnie musiałabym jeszcze chyba mieć na sobie kurtkę puchową, żeby przetrwać noc w takiej temperaturze.
Pakujemy bagaże jeszcze przed śniadaniem, żeby tragarze nie musieli na nie długo czekać.
Standardowo jemy lekkie i trochę mdłe śniadanie. Aha, zapomniałam wcześniej napisać, że zaczyna się ono od owsianki, która ma konsystencję kaszki dla niemowląt. Dałam się namówić żeby ją zjeść tylko pierwszego dnia. Od tej pory konsekwentnie odmawiam, więc w sumie dość skromnie jem rano - jakiś owoc i coś smażonego w niewielkiej ilości (zwykle jajko lub jakieś placki albo warzywa w panierce), bo poza para-owsianką takie jedzenie dostajemy.
Dostajemy znów hektolitry wody do wypicia, którą ubogacamy elektrolitami i ruszamy w drogę.
Dziś przed nami najdłuższy dystans i dość wymagający dzień: 15 km, 6-7 godzin trekingu, ale wychodząc z 3840 m.n.p.m. musimy wejść na Lava Tower na 4600 m.n.p.m., zostać tam przynajmniej 40 minut dla aklimatyzacji, a potem zejść na 3900 m.n.p.m.
Początkowo droga jest łatwa, szeroka, słoneczna, wielkie krzaki ustępują miejsca małym krzaczkom, za którymi coraz trudniej zrobić monkey business. Buzie nam się nie zamykają - tematy się nie kończą i dziś wyjątkowo płynnie przechodzimy z jednego do drugiego. Przewodnicy się dziwią skąd w nas tyle energii, Kasia też - ona jako jedyna nie ma siły dziś mówić. Idziemy i idziemy, gadamy i gadamy, coraz lepiej widać Kili oraz za nami Górę Meru, z którą się zrównujemy.
Dosłownie 10-15 minut przed dojściem do Lava Tower nagle zwalniamy. Nogi robią nam się ciężkie, wleczemy się już przez te ostatnie metry zamiast iść, rozmowy cichną. Docieramy do obozu na 4600 m.n.p.m. spowitego we mgle. Zaczyna padać, a nas zaczynają boleć głowy. Łapiemy lekką zadyszkę idąc do pobliskiego wychodka, a obiad zaczynamy od paracetamolu. Dla nas wszystkich to rekordowa wysokość w życiu. Mwini nas uspokaja, że taka reakcja jest całkiem normalna i w sumie dość późno u nas się pojawiła, większość osób już wcześniej i na niższych wysokościach źle się czuje.
Obiad jemy, żeby nadrobić trochę kalorii, ale dostajemy m.in. podsmażone kawałki kurczaka, które według mnie nie są zbyt świeże. Zjadam jeden, dziewczyny oddają swoje kawałki Grześkowi. Potem go zaczyna mdlić.
Pogoda jest coraz gorsza, pada coraz bardziej, deszcz zamienia się na chwilę w śnieg, dookoła mgła. Ponieważ pobyt na tej wysokości znosimy bez problemów i nikomu z nas nic poważnego się nie dzieje, to Mwini zarządza dłuższą przerwę: poczekamy - może pogoda się poprawi. I tak z 40 minut robią się 2 godziny. Po tym czasie nadal leje, a mgła jest coraz większa, więc decydujemy się ruszyć.
Mwini się nie obawia, że postój był tak długi, bo mamy dobre tempo marszu i wie, że nadrobimy stracony czas. Niby miało być "pole, pole" ("wolno, wolno"), ale nasi przewodnicy chyba już zauważyli, że trochę chodzimy po górach i ten treking nie jest dla nas kondycyjnie wyzwaniem, więc nas jakoś szczególnie nie spowalniają. Przez wszystkie dni wyruszamy z obozu stosunkowo późno, a potem na drodze mijamy inne grupy, często liczące po kilkadziesiąt osób. Nie dla nas takie tłumy.
Teraz niewiele osób spotykamy na trasie, większość turystów wyruszyła z Lava Tower dawno temu. Za to zaczyna porządnie padać, deszcz ze śniegiem, chwile nawet grad. Robi się bardzo zimno. Zakładam kurtkę, pelerynę i rękawiczki. Niestety robię błąd naciągając sobie pod rękawiczkami bluzę na dłonie, i nie wiążąc ciasno kaptura pod szyją - bluza nasiąka wodą z rękawiczek i kołnierza, a że jest wełniana, to szybko nie wyschnie.
Idziemy przez błoto, potem przez ścieżki zamienione w strumyki, a na koniec po prostu przez rzekę. Właściwie to zasuwamy - byle dalej uciec od tego deszczu. Jeśli ktoś z Was się łudzi, że w Afryce o tej porze roku jest wszędzie ciepło, to zapraszam na Kili by zweryfikować poglądy.
Totalnie przemoczeni docieramy do Baranco Camp. Zaraz przed obozem przestaje padać, ale mgła nadal się utrzymuje. Rozwieszamy peleryny na namiotach żeby podeschły, w namiocie jadalnym próbujemy rozwiesić wszystkie mokre rzeczy jakie mamy na sobie, ale nie wystarcza nam miejsca. W najgorszej sytuacji jest Grzesiek, który szedł bez peleryny, za to w spodniach przeznaczonych na atak szczytowy, które teraz ma całkiem mokre, a nie wiadomo czy mu wyschną.
Kolacja dziś składa się z zupy ziemniaczanej, która tylko kolorem różni się od tych poprzednich, oraz curry i ryżu, które nas rozgrzewają i dają nam potrzebną energię. Przewodnicy ciągle dopytują jak się czujemy i czy pijemy wystarczająco dużo wody. No ja piję tyle ile zmieszczę, a że więcej niż 1,5 litra nie zmieszczę (zazwyczaj na nizinach nie wypijam nawet 1l dziennie płynów), to musi wystarczyć. Czuję się dobrze, znacznie lepiej niż na 4600 m.n.p.m.
Wieczór znowu spędzamy przy rozmowach i "Eksplodujących kotkach", ale niezbyt długo, bo nam marzną ręce. Tym razem nasze namioty są rozbite dalej od ubikacji, więc już trzeba kawałek przejść i minąć dziesiątki namiotów, żeby do niej dotrzeć. Idąc koło 22:00 na ostatnie siku przed spaniem zauważamy, że niebo się rozpogadza i wychodzi piękny księżyc, prawie w pełni, widać też mnóstwo gwiazd. Pogoda się poprawia.