Niestety zaraz za Karanga Camp dopada nas mgła, w której idziemy kolejne 3 godziny, już prawie do samego Base camp. Widoczność ograniczona jest do kilkudziesięciu metrów, więc nie ma na czym zawiesić wzroku poza tym, co mamy pod stopami. Mimo to idzie nam się przyjemnie, trochę nie dowierzamy, że już za chwilę będziemy w ostatnim obozie.
Decydując się na treking 6-cio dniowy jakoś zakładaliśmy, że będziemy iść 5 dni, a szóstego schodzić. Tymczasem atak szczytowy ma miejsce w nocy po 4 dniu, nie po piątym. Mieliśmy co prawda wcześniej rozpisany plan, ale jakoś dopiero teraz to do nas dotarło.
Do Barafu Camp (4673 m.n.p.m.)docieramy już wszyscy z bólem głowy Nie bardzo silnym, ale jednak samopoczucie od razu się nam trochę pogarsza. Na ostatnim podejściu jak na nasze normalne tempo to się wleczemy. W dodatku docieramy przed tragarzami, więc mamy rozłożone namioty, ale bez materacy. Do tego są rozłożone na lekko pochyłym terenie, na kamieniach. Cóż, takie uroki tego miejsca. Za to mamy piękny widok na Mawenzi - jeden z wierzchołków Kilimandżaro (5150 m.n.pm.), gdyż Kilimandżaro jest masywem i ma kilka wierzchołków.
Nie bacząc na twarde podłoże włazimy do namiotów i próbujemy uciąć sobie małą drzemkę, na regenerację sił. Nie bardzo się to udaje - za jakiś czas przychodzą tragarze z materacami i bagażami i trzeba zrobić przemeblowanie. Potem wycieczka do toalety - raptem 100 metrów dalej, a po drodze łapie nas lekka zadyszka i trzeba zrobić sobie przystanek po drodze.
Nawet nie zwróciłam uwagi co było na obiad, bo w ogóle nie miałam apetytu. Poprosiliśmy tylko kucharza, żeby nam już nie zabielał zupy, więc po raz pierwszy czujemy w niej słaby smak jakiś warzyw.
Mwyni, Nioka i Kelwin sprawdzają naszą saturację, która z dnia na dzień spada, ale ciągle mieścimy się w normie. Najniższą ma Grzesiek, który w sumie najlepiej się czuje. Poza bólem głowy, który da się znieść, nic nam nie jest, więc wszyscy dostajemy pozwolenie by iść na szczyt. Potem chłopaki instruują nas po raz ostatni jak się spakować i ubrać na atak szczytowy - 7 warstw ubrań na górę ciała, 3 na nogi, 2 pary rękawiczek, 2 skarpetek. Matko - ja nawet chyba tyle ubrań nie mam! Ratuje mnie Ewelina, która mi pożycza parę ciepłych leginsów.
Plan jest taki - mamy się spakować, potem maksymalnie dwie godziny drzemki i po 23:00 jesteśmy budzeni żeby się zebrać, coś jeszcze przekąsić, koniecznie wziąć ciepłą wodę i ruszamy.
Przy pakowaniu musimy uważać, bo zaczynają nam wybuchać różne rzeczy. Paczka z orzeszkami jest napompowana do granic możliwości, tubka z maścią przeciwbólową na wypadek urazów wypluła mi swoją zawartość do plecaka już wczoraj, a teraz dezodorant w kulce prawie wybija Grześkowi oko, ja natomiast otwieram tubkę z płynem do dezynfekcji rąk i sufit w namiocie sam się nim maluje. To przez zmianę ciśnienia - tu wynosi raptem 580 hPa, a na szczycie będzie jeszcze mniej. To dlatego na Lava Tower, która jest na podobnej wysokości, tak nas rozbolały głowy - w Krakowie jak jest poniżej 1000 hPa to już ludzie narzekają. Ja już na ciśnienie złego słowa w życiu nie powiem...
Ubranie przygotowane, plecaki spakowane, udajemy się na drzemkę. Mało regenerującą - raz ze względu na wysokość, a dwa ze względu na niedowierzanie, że ten magiczny moment to już, za parę godzin. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to będzie najdłuższe parę godzin w naszym dotychczasowym życiu.