Geoblog.pl    zig    Podróże    Tanzania    Atak szczytowy
Zwiń mapę
2023
04
lut

Atak szczytowy

 
Tanzania
Tanzania, Uhuru Peak
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7498 km
 
Pobudka o 23:30. Ubieramy się szybko, załatwiamy ubikację (po drodze już nie będzie na to szans) i idziemy do namiotu jadalnego na ciepłą herbatę. Dostajemy jeszcze jakieś herbatniki na drogę i soki, a po jakimś czasie bukłaki z wodą. Z jakiegoś powodu dość długo czekamy na przewodników i wyruszamy dopiero o 00:30.

W ciemności dobrze widać ścieżkę znaczoną czołówkami ludzi, którzy wyruszyli przed nami. A było ich mnóstwo, bo standardowo wychodzi się o północy, ale Mwyni stwierdził, że z naszym tempem marszu nie mamy się co przejmować opóźnieniem.

Jest pełnia, prawie bezchmurne niebo, więc my czołówek nawet nie włączamy - księżyc świeci tak jasno, że widać ścieżkę przed nami. Idą z nami tylko nasi trzej przewodnicy oraz przewodnik Szymona. Tempo jest dość wolne, ale na razie nie aż tak, jak czytaliśmy w relacjach innych grup. Już na początku szlaku mija nas pierwszy schodzący z zamglonym wzrokiem, prowadzony przez swojego przewodnika.

Wąska ścieżka na szczyt biegnie cały czas pod górę, gdzieniegdzie trzeba zrobić większy krok żeby wejść na skałę. Droga trawersuje bardzo mocno, więc idziemy i idziemy, ale bardzo wolno pokonujemy wysokość. Jakąś godzinę drogi od Barafu Camp mijamy kolejny obóz gdzie jest zaledwie kilka namiotów. Podobno to nowe miejsce gdzie można się rozbić, niewielkie i przez to mało popularne. Jest jeszcze jeden obóz - w samym kraterze wulkany Kibo, a więc praktycznie pod szczytem, ale tam już w nocy jest minus kilkanaście stopni, więc to dla prawdziwych hard core'owców.

Ubraliśmy się zgodnie z zaleceniami: na górę 6 warstw (mam sportowy ciepły stanik, bielizna termoaktywna, podkoszulka merino, bluza merino, bluza polarowa, kurtka puchowa), na dół 3 (2 pary ciepłych legginsów i spodnie soft shellowe), Grzesiek również mimo początkowych oporów ubrał się wielowarstwowo i wziął wysokie buty - i wcale nie jest nam gorąco. Temperatura na razie wynosi jakieś -5 stopni, ale idziemy wolno, więc nie ma jak się zagrzać.

Po dwóch godzinach robimy pierwszy postój. Mwyni, Kelwin i Nioka robią nam niespodziankę i wyciągają z plecaków termosy z herbatą imbirową i kubeczki, dając nam dokładnie to co potrzebujemy - herbata rozgrzewa, a imbir zmniejsza skutki wywołane wysokością, sprawia, że jesteśmy mniej przymuleni. Głowy trochę bolą, ale bez przesady - przed wyjściem wzięliśmy profilaktycznie ibuprom.

Siedzimy tylko chwilkę, kilka minut, bo momentalnie robi nam się zimno.
Ruszamy dalej.

Teraz już nie mamy ochoty na rozmowy, skupiamy się na krokach, za to nasi przewodnicy by urozmaicić nam czas ciągle śpiewają. Pewien repertuar się powtarzał cały treking (np "Jambo, Jambo bwana..."), ale teraz słyszymy mnóstwo nowych tanzańskich piosenek i przyśpiewek.

Kasia zostaje trochę w tyle z Nioką, bo przy naszym tempie traci oddech. Czekamy na nią na kolejnym postoju, pijąc herbatę imbirową. Przekroczyliśmy 5 tysięcy metrów n.p.m. i robi się naprawdę zimno, bo ruszył się wiatr. Mimo goreteksowych rękawic zaczynają mi marznąć ręce. Mam ocieplacze chemiczne, więc postanawiam ich użyć. Grzesiek kupił mi jakieś specjalne, droższe, które tylko się wyjmuje z opakowania i się uaktywniają w reakcji z tlenem, mogą się rozgrzać nawet do 60 stopni i trzymają ciepło przez kilka godzin. Mam tak zdrętwiałe ręce, że nie jestem sama w stanie ich wsunąć w rękawiczki, więc Mwyni i przewodnik Szymona mi pomagają. Jakoś nie czuję ciepła. Ani teraz, ani przez resztę trekingu, tylko mnie gniotą w rękawiczkach tak, że je przed szczytem wyjmuję. Zaczynają działać dopiero potem, jak już zejdziemy do Base camp i wtedy może do 20 stopni się nagrzewają. Wtedy stwierdzamy z Grześkiem, że przy wejściu na Kili jest tak mało tlenu, że się nie uaktywniają odpowiednio. Tymczasem po drodze moje dłonie marzną, drętwieją, a potem zaczynają momentami trochę boleć, bo jestem niestety bardzo wrażliwa na zimno, a ja zastanawiam się, jaki ból oznacza już odmrożenie i czy w Tanzanii leczą odmrożenia, czy będę musiała się udać w trybie pilnym do Zakopanego. W stopy mi trochę też zimno, ale nie aż tak - 2 pary skarpet merino robią swoje.

Rozważania nad swoimi dłońmi prowadzę tylko do jakiejś wysokości, może 5100 m.n.p.m., bo potem okazuje się, że myślenie jest zbyt męczące. Jako, że idziemy i idziemy, a końca nie widać, to wymyślam, że będę liczyć np do stu kroków, żeby mi szybciej minął czas. Zaczynam "jeden, dwa, tr..." i na więcej nie mam siły. Wyłączam się całkowicie, patrzę tylko pod nogi jak stawiam kroki. Po jakimś czasie znowu pojawia się myśl: "to może mantrę będę sobie powtarzać". Po 3 sylabach się poddaję. Po prostu nie mam siły myśleć, myślenie zabiera mi za dużo energii!!!

I to jest tak naprawdę moje największe odkrycie tego trekingu: do myślenia potrzebujemy mnóstwa energii, znacznie więcej niż do chodzenia, niż do fizycznego wysiłku. A skoro tak, to może zmęczenie na co dzień, w "normalnych warunkach", jest spowodowane właśnie tym, że za dużo myślimy?

Zostawię Was z tą refleksją, ale doświadczenie kilku godzin, podczas których nie myślałam naprawdę o niczym, bo nie byłam w stanie, było naprawdę niesamowite.

Droga ciągnie się niemiłosiernie, bo trawersuje cały czas. W dodatku całe zbocze wulkanu ma ukształtowanie "schodkowe" - czyli już widzisz krawędź do której zmierzasz, myślisz, że gdzieś doszłaś/doszedłeś, a jak tam dochodzisz ukazuje się dalszy fragment drogi i kolejna krawędź, do której trzeba dojść. I tak przez 7 godzin!

Wyprzedzamy trochę osób na trasie, jak mamy postój to czasem ktoś wyprzedza nas, ale im wyżej, tym mniej tłumnie się robi.

Robimy kilka razy postoje na herbatkę. Na jednym z nich znów dochodzi do nas Kasia i mówi, że już kilka razy chciała zrezygnować, że ciężko znaleźć motywację, jak się idzie samemu. W takim wypadku Magda decyduje się iść z Kasią. Ruszamy więc dalej w dwóch grupach: ja, Grzesiek, Ewelina i Szymon, z Mwynim i Kelwinem, a dalej za nami Kasia i Magda z Nioką.

Wiatr jest coraz silniejszy, z racji trawersującej drogi raz wieje nam w plecy, a raz w twarz. Odczuwalna temperatura wynosi jakieś -15 stopni.

Jakąś godzinę lub półtorej przed dojściem do krawędzi wulkanu zaczyna się przejaśniać. Za plecami mamy szczyt Mawenzi, zza którego powoli wychodzi słońce. Widok jest spektakularny!

Teraz przynajmniej widzimy co mamy pod nogami.

Wkrótce widzimy kolejną krawędź i Mwyni mówi, że to już krawędź krateru. Cieszymy się, że to już tuż tuż. Niepotrzebnie. Gdybyśmy szli na wprost, to może w 15 minut mielibyśmy dystans pokonany, może nawet szybciej. Tymczasem przez te cholerne trawersy idziemy godzinę, z czego po 45 minutach dopada nas takie zwątpienie, że mamy wrażenie, iż nie dojdziemy tam nigdy w życiu...

W końcu jest - Stella Point (5756 m.n.p.m.). Punkt na krawędzi krateru, jeszcze nie wierzchołek, ale już uznawany za zdobycie Kilimandżaro. Wiele osób dochodzi tylko tutaj i zaczyna drogę w dół do bazy, nie idą już na szczyt. Cieszymy się w duchu, że tu jesteśmy, bo fizycznie nie mamy siły uzewnętrzniać tej radości - nie to, że jesteśmy jakoś bardzo zmęczeni, ale jednak szliśmy całą noc pod górę i skakać z radości nam się nie chce. W dodatku wieje tu okropnie, jest strrrasznie zimno. Robimy kilka zdjęć na pamiątkę i myślę sobie: "Kili zdobyte, jak Mwyni spyta teraz czy idziemy na szczyt, czy wracamy, to powiem że wracamy". Ale Mwyni jest doświadczonym przewodnikiem - nikogo nie pyta, tylko mówi: "Idziemy idziemy, jeszcze tylko 40 minut spacerku" , odwraca się do nas plecami i idzie. Nie zostawia nam więc wyboru, idziemy za nim.

Kawałek za Stella Point przysiadamy na jakiejś skale. Próbuję zjeść batona, ale po wzięciu pierwszego gryza nie mam siły ruszać szczękami, żeby rozdrobnić to co mam w buzi, więc rezygnuję z dalszej konsumpcji. W międzyczasie Szymon i Ewelina, których mdliło od jakieś czasu, wymiotują dyskretnie, co przynosi im wymierną ulgę.

Idziemy dalej. Mijamy ludzi schodzących ze szczytu: część nas dopinguje, mówi że już niedaleko; część ma zamglony i błędny wzrok, schodzą o własnych siłach lub z czyjąś pomocą; są też tacy, którzy już stoją podłączeni do tlenu i sprawiają wrażenie, jakby nie byli w stanie zrobić ani jednego kroku więcej i nie wiedzieli co się wokół nich dzieje.

Te 40 minut pod Uhuru Peak trwa wieczność. Niby już jest łagodnie pod górę, ale cały czas. Każdy kolejny krok jest krótszy niż poprzedni, jest wolniej stawiany. Po lewej mamy krater wulkanu Kibo, po lewej widok na fragment lodowca, a potem na Górę Meru. Mam wrażenie, jakby od Stella Point minęły 3 godziny. Mijamy zakręt, potem kolejny i w końcu naszym oczom ukazuje się wierzchołek, naznaczony przez tablicę, że oto znajdujesz się na Uhuru Peak, 5895 m, a także przez grupę ludzi stojących przed nią w kolejce do zdjęcia.
Nie czuję wielkiej radości, raczej ulgę, że to już. Niby nie jestem jakoś bardzo wykończona, kondycyjnie jest okej, mogłabym jeszcze iść, ale już ta wędrówka się ciągnie i ciągnie i po nieprzespanej nocy jednak sił trochę mniej niż zazwyczaj na nizinach. Cieszymy się, ale znacznie bardziej w duchu niż na zewnątrz.

Ustawiamy się w kolejce by udokumentować nasze wejście na Dach Afryki, by mieć pamiątkę ze spełnionego marzenia :)
Nagle dopada nas Mwyni i wyciąga plakat z napisem "5-ta rocznica pobytu w Afryce" - to dla Magdy i Kasi, ale nie ma ich teraz z nami. Drugi plakat głosi: "Happy Birthday Zuzanna" - to dla mnie, na urodziny obchodzone ponad miesiąc temu :) Po zdjęciach z plakatem wyciągają jeszcze flagę Polski do kolejnych zdjęć, a potem jeszcze banner firmowy - ludzie w kolejce zaczynają się już niecierpliwić. Robimy szybko kilka dodatkowych zdjęć dla chłopaków, żeby docenić ich starania i fakt, że nieśli te plakaty i flagę dla nas całą drogę, a potem ustępujemy miejsca innym.
Mwyni i Kelwin wyciągają jeszcze malutkie butelki szampana, ale nie mamy siły pić, więc prosimy ich, żeby przenieść konsumpcję do bazy. Za to oni nie odmawiają Grześkowi, który wyciąga zza pazuchy piersiówkę z wiśniówką - zostaje przez nich opróżniona w ekspresowym tempie.

Nagle wszyscy ludzie spod tablicy się rozeszli, zostaliśmy na szczycie prawie sami, więc na spokojnie jeszcze raz robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i rozglądamy się wokoło. W oddali idą jakieś dwie dziewczyny - to na pewno Magda i Kasia! Machamy im szeroko i stwierdzamy, że zaczekamy te 20-25 minut aż do nas dojdą. Po tym czasie okazuje się, że to jednak nie były one...cóż za rozczarowanie. Czekamy więc jeszcze chwilkę i decydujemy się schodzić, bo na szczycie siedzimy już ponad 40 minut.
Zaczyna się mozolna droga w dół.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (22)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zig
Zuzanna i Grzegorz Szopa
zwiedziła 14% świata (28 państw)
Zasoby: 397 wpisów397 50 komentarzy50 3272 zdjęcia3272 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
11.04.2024 - 14.04.2024
 
 
11.11.2023 - 19.11.2023
 
 
22.05.2022 - 29.05.2022