Geoblog.pl    zig    Podróże    Tanzania    Dzień 5: Uhuru Peak - Mweka Camp
Zwiń mapę
2023
04
lut

Dzień 5: Uhuru Peak - Mweka Camp

 
Tanzania
Tanzania, Mweka Camp
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7507 km
 
Na szczycie byliśmy o 7:55, około 8:40 zaczynamy powrót do bazy.

W połowie drogi z Uhuru Peak do Stella Point spotykamy w końcu Magdę z jakimś innym przewodnikiem. Okazuje się, że Kasia dzielnie doszła do Stella Point, ale dalej już nie dała rady, więc zaczęła schodzić z Nioką. Magda została powierzona innemu przewodnikowi i z nim zmierza na szczyt. Nie zawracamy już z nią, ale ją dopingujemy i mówimy, że to jeszcze tylko kawałeczek. Wraca z nią Kelwin, więc my z Mwynim i przewodnikiem Szymona idziemy dalej.

Wydawałoby się, że to z górki i teraz już będzie łatwiutko, na zdjęciach wszystko wygląda pięknie, ale nagrane filmy obnażają prawdę: nasze ciężkie oddechy, zadyszka przy podbiegnięciu kilka kroków (to Grzesiek), stawiane powolne, małe kroczki, bo na większe nie mamy siły. Chyba tylko kijki nas utrzymują we względnym pionie. Ale droga do Stella Point idzie już szybciutko, w dodatku nie wieje tam tak strasznie jak 1,5 godziny temu, nie ma tez już tutaj turystów. Zaliczamy jeszcze jedną foto-sesję, mijamy ścieżkę po prawej, którą przyszliśmy i dopiero kawałek dalej wchodzimy na szlak prowadzący w dół.

Właściwie cała droga jest pokryta piargiem i popiołem. Już nie bawimy się w trawersowanie, po prostu idziemy w dół, zapadając się po kostki w kurzu i kamyczkach. Dla mnie zejścia są zawsze gorsze niż wejścia, idę więc dość szybko, ale ostrożnie, uważam, żeby nie przeciążyć kolan. Ewelina ma ten sam problem.

Po jakiejś godzinie robimy dłuższy postój. Potrzebujemy w końcu zorganizować jakąś ubikację, po całej nocy picia herbaty imbirowej. Mamy miejsce, ale za skały trzeba podejść kilka kroków w górę - o rany, ależ to męczące! Na tej wysokości naprawdę każdy ruch wiąże się ze zwiększonym wysiłkiem, a organizm domaga się tlenu, który jest tu w deficycie. Podobnie zresztą jak ciśnienie - na szczycie wynosiło 480 hPa! Nie sądzę, że jeszcze kiedyś pobije ten rekord i doświadczę niższego.

Zagryzamy jeszcze ciasteczka, dużo pijemy, rozbieramy się trochę i nagle naszym oczom ukazuje się Magda :) Dogania nas szybko i wita słowami: "Ja pierdolę, ale hard-core!". To mniej więcej podsumowuje tamten moment ;)

Przeciągamy przerwę, żeby Magda też mogła odetchnąć, a potem razem już ruszamy w dół.

Kurzy się tak strasznie, że musimy iść w sporej odległości od siebie. Czuję, że zaczynają mnie obdzierać (a może gnieść) buty. Właśnie dlatego zejścia są dla mnie trudne, a tu dochodzi jeszcze kwestia szybko zmieniającego się ciśnienia (puchnięcie nóg) oraz dwóch par wełnianych skarpetek. No cóż - i tak nie mam innego wyjścia, jak iść w dół. Po jakiś trzech godzinach widzimy kilku tragarzy, którzy wyszli nam naprzeciwko, niosąc w dzbankach pyszny sok z mango! Ratują nam tym życie, wypijamy ile widzimy. Kilimandżaro Heroes naprawdę są fantastyczni, nie wiedzieliśmy, żeby któraś inna agencja tak dbała o swoich podopiecznych. Biorą nam też nasze plecaki - niby to raptem kilka kilogramów, ale idzie nam się lżej.

Ten ostatni fragment do bazy już idę coraz wolniej, moje stopy potrzebują odpoczynku. Całe zejście zajęło nam około 4 godziny. Mwyni tylko nam zapowiada, że możemy się zdrzemnąć maksymalnie godzinę, bo podobno po takim zejściu im dłużej się śpi na tej wysokości (przypominam: 4600 m.n.p.m.) tym słabszym się jest później. Trzeba jak najszybciej zejść żeby się zregenerować. Oczywiście negocjujemy - udaje nam się wyżebrać zgodę na 1,5 godziny.

Zwalamy się do namiotów i natychmiast zasypiamy.

Po niewiarygodnie krótkiej drzemce następuje pobudka i mamy się stawić w namiocie jadalnym na lunch. Spotykamy tam Kasię, która doszła do obozu 2 godziny przed nami, więc ona się trochę przespała. Nie możemy uwierzyć, że wszystkim nam się udało!!!

Coś tam jemy na lunch i mimo, że już nie boimy się jakiś problemów żołądkowych (które często towarzyszą początkom choroby wysokościowej), to jednak emocje ostatniej doby i zmęczenie sprawiają, że prawie nie jemy. Pakujemy szybciutko wszystkie rzeczy, żeby nic nie zostało w obozie i zaczynamy drogę w dół, do Mweka camp.

Mozolną, męczącą drogę, dla mnie najgorszy fragment całego trekingu. A to dlatego, że (jak już wspominałam), mam zawsze w górach problem ze schodzeniem. Robią mi się pęcherze na stopach, a tu jeszcze nogi trochę puchną z racji różnic w ciśnieniu, a bardziej puchną z racji przebytych kilometrów (albo na odwrót, ale ciężko teraz określić, które ma gorszy wpływ). A ja buty mam tylko 0,5 numeru większe, bo bardzo nie lubię jak mi stopa w bucie lata. A teraz powinnam mieć przynajmniej 2 numery większe. No niestety, mój błąd - taki troszkę tylko większy rozmiar sprawdza się w górach do 3 tysięcy, ale Kili to inna bajka. W dodatku droga jest wręcz koszmarna do chodzenia - dotychczasowe wydeptane ścieżki zastąpiła droga z dość dużych kamieni poukładanych w schody. I tak niemalże prze 4 godziny trekingu. Kto chodzi po górach ten wie, że to masakra dla schodzących - nie dość, że obciąża kolana, to jeszcze na kamieniach co chwila obijam sobie palce. Mimo wzmocnienia z przodu butów czuję, że jest źle. W 2/3 drogi zaczynam iść gdzieś na końcu grupy, a potem mówię dziewczynom, żeby szły swoim tempem, a ja z Grześkiem trochę zwalniam. Razem z nami idą nasi przewodnicy i niektórzy tragarze, z dużo cięższymi bagażami niż my.

Poza tym droga jest przyjemna, otacza nas coraz więcej zieleni.
W pewnym momencie mijamy metalowy "wózek" - Mwyni mówi, że tym zwożą z góry osoby, które same nie są w stanie zejść. I tylko tą drogą, bo jest najkrótsza. Nie wyobrażam sobie tego - leżeć na metalowej kracie i obijać się o nią z każdym pokonanym kamieniem, każdym kamiennym stopniem. To musi być prawdziwa tortura.

Na wysokości 3820 m.n.p.m. mijamy Millenium Camp. Nie ma tu żadnej infrastruktury, tylko namioty są wszędzie porozbijane. Sporo namiotów. Ludzie nam gratulują gdy widzą, że schodzimy z góry. A ja się zastanawiam czemu tu nie zostaniemy na noc? Mwyni mówi, że tutaj zostaje tylko z tymi słabymi turystami, którzy nie mają siły iść dalej. No cóż, najwyraźniej zalicza nas do innej kategorii.

W końcu po jakiś 4 godzinach, około 18:00 dochodzimy do Mweka Camp na 3100 m.n.p.m. Obóz jest cudownie położony - wśród powykręcanych drzew, w zieleni, nie wszyscy na kupie, ale namioty ciągną się wzdłuż drogi przez dobre kilkaset metrów, porozstawiane na niewielkich wolnych skrawkach terenu pomiędzy pniami. Bardziej wygląda to jak miejsce na relaksujące wakacje niż jak obóz trekingowców.

Dobrą chwilę szukamy naszych namiotów, bo są rozbite prawie na samym końcu obozu. Dziewczyny już są na miejscu jakąś chwilę, zdążyły się przemyć. I uwierzcie mi - to jest coś o czym w tej chwili marzymy najbardziej. Moment ściągnięcia butów i zanurzenie stóp w czystej wodzie to taka ulga, że w tamtym momencie nie ma dla nas nic cenniejszego. Niestety wtedy też widzę stan moich stóp, którego nie będę tu opisywać, ale szybko ich do stanu wyjściowego nie doprowadzę.

Po umyciu już całkiem na luzie jemy kolację i do późna rozmawiamy - mimo zmęczenia, ale musimy podzielić się nawzajem wrażeniami. Niewiarygodne, że w tak krótkim czasie, bez większych problemów, wszystkim nam udało się zdobyć Kilimandżaro. Marzenie spełnione!!!

Po ciemku jeszcze udajemy się na toaletę za drzewa (brak tu w obozie infrastruktury), po czym zasypiamy grobowym snem. Dziś chyba nic nie jest w stanie nas obudzić, a temperatura w granicach 4 stopni w nocy wydaje nam się całkowicie normalna.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (14)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zig
Zuzanna i Grzegorz Szopa
zwiedziła 14% świata (28 państw)
Zasoby: 397 wpisów397 50 komentarzy50 3272 zdjęcia3272 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
11.04.2024 - 14.04.2024
 
 
11.11.2023 - 19.11.2023
 
 
22.05.2022 - 29.05.2022