Mwyni, Nioka, Kelwin, Gloria i jeszcze kilka innych osób deklarują, że mają dla nas czas cały dzień. Zabierają nas do sklepu z pamiątkami, ale bardzo turystycznego, gdzie ceny są tak wysokie, że nie kupujemy absolutnie nic. Za to mamy okazję zobaczyć jak w tutejszym wydaniu wygląda wyobrażenie o ostatniej wieczerzy czy szopce betlejemskiej, gdzie wszystkie postacie są czarne. Oglądamy też przepiękne rzeźby.
Na naszą prośbę zabierają nas też na bananowe piwo, które jest sprzedawana w knajpce zaraz przy sklepie. Piwo bananowe to lokalny wybór, nie jest w Tanzanii powszechnie dostępne, a raczej jest traktowane jako rarytas spożywany w domach, niż jak towar na sprzedaż. Wygląda całkiem inaczej niż się spodziewaliśmy - nie jak piwo, a jak kaszka dla dzieci. Przed podaniem jest przelewany kilka razy z tykwy do tykwy, Mwyni oblizuje się na sam widok. Piwo pije się bezpośrednio z tychże tykw - dostajemy dwie i biorąc po kilka łyków przekazujemy sobie z ręki do ręki. Smakuje specyficznie - nie jest to ani zły smak, ani jakiś szczególnie smaczny (w sumie jak to bywa z normalnym piwem) - posmak ma jak coś lekko sfermentowanego z nutą bananowo-orzechową. Przychodzi do nas też muzyk grający na gitarze i śpiewający piosenki, których my jeszcze nie znamy, ale ekipa z Heroes przyłącza się do śpiewu. Kasia z Grześkiem zasmakowali w bananowym piwie, więc kończą nasza tykwę i po dłuższej chwili zbieramy się, by jechać do hotelu.
Po drodze zatrzymujemy się na targu, bo chcemy kupić świeże owoce. W Polsce nigdy nie kupisz mango czy papaji, które smakują tak, jak po zerwaniu z drzewa. Mwyni i Nioka idą z nami, tłumaczą i pilnują, żeby nikt nas nie oszukał. Opiekują się nami naprawdę do samego końca.
Wracamy do hotelu, gdzie z przechowalni odbieramy nasze bagaże i dostajemy inne pokoje, niż za pierwszym razem. Pierwszy prysznic po 6 dniach i możliwość umycia głowy dają nam niemalże poczucie luksusu. Drobne rzeczy, których nawet nie zauważamy na co dzień w domu, nie traktujemy ich jako coś szczególnego, na takim wyjeździe stają się prawdziwą, wyczekiwaną przyjemnością, przywilejem, pozwalają docenić dostęp różnych rzeczy, takich jak ciepła woda i mydło.
Przesiadka z butów trekingowych na japonki to kolejna wielka przyjemność, szczególnie dla moich zmasakrowanych stóp. No i czyste ciuchy do tego. Bajka!
Na obiad jemy kupione mango, tak soczyste, że sok już podczas obierania ścieka nam po rękach. Wkrótce przyjeżdża do nas jeszcze dwóch panów z Kilimanjaro Heroes - dopytują jak było, proszą o wypełnienie ankiet z feedbackiem i dają nam koszulki firmowe. Mówią też, że rano po nas przyjedzie ktoś zabrać nas na safari, które też organizujemy przez ich agencję.
Idziemy się jeszcze pobyczyć nad basenem, do czasu aż trzeba iść na kolację. Powoli zapada wieczór, dość szybko - jak to w Afryce. Siadamy do gry w karty, ale więcej gadamy niż gramy. Dzwoni Mwyni - okazuje się, że jeden banknot 100$ który daliśmy w ramach napiwków jest 'starym' dolarem, sprzed 2013 i kantory nie przyjmują takich na wymianę. Mówimy więc żeby przyjechał i wymienimy mu go na nowszy banknot. Wpada na chwilkę już koło 21:00, ale widać, że też jest już zmęczony. Dopija z nami nalewkę wiśniową, którą Grzesiek przywiózł z Polski.
Tym wieczorem jako szczęśliwi zdobywcy Kilimandżaro kończymy nasz treking. Ale to dopiero pierwszy tydzień naszego pobytu w Tanzanii.