Śniadanie jemy dość obfite, serwowane przez gospodarza, chociaż w stylu zachodnim – pieczywo, ser, dżemiki i inne smarowidła. Przepakowujemy się - bierzemy tylko niewielkie plecaki, żeby iść na lekko, a w nich rzeczy potrzebne na treking i śpiwory. Resztę zostawiamy w pensjonacie.
Przewodnika znalazłam z polecenia, na jednym z blogów dotyczących trekkingu po Górach Atlas. Bardzo kontaktowy i świetnie mówiący po angielsku, więc dość szybko się dogadaliśmy co do trekkingu. Miał być po nas o 8:00, ale jakoś nie przychodził. Co prawda gospodarz powiedział nam, że czeka na nas przewodnik, ale potem zagadał się z kimś i już nie bardzo tym interesował, a my prawie godzinę czekaliśmy na Mohammeda z którym się umawiałam i nawet miałam jego zdjęcie. W końcu po kilku bezowocnych próbach skontaktowania się z nim, zagadaniu do kilku osób, w tym do gospodarza, od słowa do słowa okazało się, że Mohammed jeszcze nie zszedł z Toubkalu z poprzednimi klientami i w zastępstwie przysłał tego niziutkiego, chudziutkiego, prawie nie mówiącego po angielsku mężczyznę – Saida. Jakoś specjalnie nas to nie uszczęśliwiło, bo zależało nam na osobie komunikatywnej, ale Said okazał się potem bardzo sympatyczną i skromną osobą, z którą się porozumiewaliśmy na podstawowym, ale wystarczającym poziomie.
Przewodnik jest obecnie obowiązkowy w drodze na Toubkal i już przy wyjściu na szlak stoi posterunek wojskowy, gdzie skrupulatnie są sprawdzane dokumenty turystów oraz to, z kim wychodzą w góry. Nie ma więc możliwości zlekceważyć tego nakazu.
Wybraliśmy sobie nocleg blisko wyjścia na szlak, co już na wstępie pozwoliło nam na skrócenie drogi o około godzinę. Sama droga do schroniska jest bardzo przyjemna – prowadzi równomiernie w górę, dobrze wytyczonym szlakiem, trawersując pokrytymi kamieniami zboczami, przez Park Narodowy Toubkal. Jest urozmaicona i pozbawiona eksponowanych punktów. Po drodze można się zatrzymać w kilku punktach oferujących napoje i jakieś jedzenie. Korzystamy z każdego z nich by krótko odpocząć – po pierwsze nam się nie spieszy, po drugie przy panującym upale musimy się porządnie nawodnić i nasmarować kremami z filtrem UV, po trzecie – świeżo wyciśnięte soki z pomarańczy na takim trekkingu smakują bosko!
Na pokonanie trasy do schroniska potrzeba 5-6 godzin. I choć nie jest to duży dystans, bo około 10 km, to jednak wychodząc z wysokości 1700 m.n.p.m. trzeba dojść na 3200 m.n.p.m., a na tej wysokości już co niektórzy odczuwają mniejszą ilość tlenu i mają objawy choroby wysokogórskiej. Widzę po drodze taką dziewczynę, która w mękach próbuje dotrzeć do schroniska i już wiem, że na szczyt raczej nie wejdzie.
Trasa nie jest zatłoczona, mijamy co jakiś czas grupki turystów, znacznie częściej mijamy (lub nas mijają) objuczone towarami osły idące do/ze schroniska.
Jesteśmy na miejscu po 14:00. Tata, mimo spacerowania przed wyjazdem przez wiele miesięcy po kilkanaście kilometrów dziennie, czuje się zmęczony. Ostatnią godzinę już bardzo zwalnia kroku, a jak dociera do schroniska i dostajemy przydzielone łóżka w pokoju wieloosobowym to zagrzebuje się w śpiwór i od razu zasypia.
My z Grześkiem bierzemy prysznic (ciepłą wodę traktujemy jak luksus, którego tu nie oczekiwaliśmy) i idziemy jeszcze na krótki rekonesans po okolicy, wychodząc szlakiem trochę powyżej schroniska w stronę szczytu.
Na szczyt nikt nie wychodzi popołudniami, bo wtedy często pojawiają się mgły i załamuje się pogoda. Stąd Toubkal zdobywa się standardowo w 2 dni: pierwszy dzień to dojście do schroniska, drugiego dnia atakuje się szczyt i schodzi do schroniska lub – jak ktoś ma siłę – na sam dół do Imlil.
Mamy więc kilka godzin na odpoczynek, picie marokańskiej herbaty i kilka rozmów z turystami, którzy również dotarli na miejsce. Jest tu może 25 osób plus przewodnicy, a nawet jedna bardzo charyzmatyczna i sympatyczna przewodniczka.
Koło 19:00 zostaje podana dla wszystkich kolacja: gotowane warzywa z kurczakiem oraz makaron. Budzimy tatę - przyda mu się ciepły posiłek.
Na koniec dnia pakujemy lekko plecaki i przygotowujemy ubrania na atak szczytowy – na nizinach mamy ponad 25 stopni, w Imlil około 20, ale tutaj, powyżej 3 tys metrów temperatury w nocy oscylują wokół zera. Ciepłe, soft shellowe spodnie oraz cienkie, ale puchowe kurtki, wełniane skarpety, czapki i ciepłe rękawiczki są więc obowiązkowe.
Pakujemy się w nasze śpiwory, jeden koło drugiego i szybko zasypiamy. Poza Tatą, który już się wyspał i teraz spać nie może. Ja w nocy budzę się jeszcze i wyskakuję szybko do toalety. Tata to zauważa, ale już nie widzi jak wracam po kilku minutach, więc się denerwuje. W końcu wstaje i potrząsa moim śpiworem, sprawdzając czy jestem i budząc mnie przy okazji. Tak – jestem i wracam do spania. Tata nie może zasnąć, bo martwi się, że nie wstaniemy na czas.