Pobudka nadchodzi o 3:30 w nocy. Mamy pół godzinki na zebranie się i zjedzenie śniadania, które już na nas czeka. Ja nie jem nic – nie jestem w stanie o tej porze, więc piję tylko kilka łyków ciepłej herbaty.
Atak szczytowy zaczyna się o 4:00. Zaraz powyżej schroniska musimy trochę poskakać po skałach, żeby minąć przecinający szlak szeroki strumień. Potem wchodzimy na płaty śniegu, które są tu obecne jeszcze teraz - końcem maja. Nie jest jednak na tyle ślisko, żeby zakładać raki, wystarczą buty trekkingowe, bo ścieżka w śniegu jest dość dobrze wydeptana i nieoblodzona.
Na szczyt mamy raptem 2km, ale aż 1000 m przewyższeń, więc nachylenie jest spore. Droga zajmuje około 4 godziny. Said narzuca nam tempo dość spokojne: na tyle, abyśmy się szybko nie męczyli, ale takie, byśmy się też nie wlekli. Księżyc oświetla nam drogę, więc czołówek używamy tylko przez chwilę.
Na samym początku trasy mijamy dziewczynę ze szklistymi oczami, mało kontaktującą, sprowadzaną już przez przewodnik w dół – to ta sama, która wczoraj ledwo doszła do schroniska. Potem widzimy na trasie jeszcze kilka sprowadzanych osób z wyraźnymi objawami choroby wysokogórskiej.
My uparcie, bardzo jednostajnie idziemy wciąż w górę. Przyznam szczerze, że gdybyśmy nie mieli przewodnika ciężko byłoby znaleźć szlak – w nocy nic nie widać, za wyjątkiem płatów śniegu nie ma tu już dobrze widocznej ścieżki. Said prowadzi nas sobie wiadomymi drogami po skałach, momentami nie tyle szlakiem, co gdzieś obok, bo po prostu droga jest lepsza. Przystajemy tylko 2 razy na picie i batona daktylowego, bo gdy tylko się zatrzymujemy to od razu robi nam się zimno. Gdy dochodzimy do 3900 m.n.p.m. wschodzi słońce – od razu robi się przyjemniej, a my mamy szansę porozglądać się wokół. Na 3950 m.n.p.m. znajduje się przełęcz Tizi-n-Toubkal, od której skręca się w lewo już na grań przedszczytową. To tu zaczyna się dla nas najtrudniejszy odcinek – od tego momentu bardzo mocno wieje wiatr i każde zatrzymanie się od razu sprawia, że zaczynamy się wychładzać. Tymczasem Tata nagle traci siły i najchętniej siadałby co kilka metrów. Nie pomaga kilka przerw, batony i czekolada – widać, że to jest już wysokość z którą jego organizm przestał sobie radzić. Ustalamy szybko z Saidem, że zaczeka z tatą kilka minut i zaczną schodzić w dół, a tymczasem ja z Grześkiem pójdziemy szybko na szczyt, cykniemy kilka zdjęć i dogonimy ich na zejściu.
Wychodzimy więc z Grześkiem na grań, gdzie zaczynamy trochę sapać, bo tlenu już mamy mniej niż na nizinach, a idziemy teraz dość szybko. Podchodzimy pod formacje lodowe niedaleko szczytu i przystajemy na moment pooglądać góry. Po kilku minutach widzimy w oddali Saida z Tatą zmierzających na szczyt. Później okazało się, że Said spytał Tatę po angielsku czy jest gotowy żeby spróbować wejść, a Tata (nie znający angielskiego) kiwnął głową bo myślał, że Said pyta, czy chce zejść. No i Said ruszył w górę, a Tata za nim. W ten sposób znaleźliśmy się wszyscy o 8:00 na Jebel Toubkal 4167 m.n.p.m.
W tym miejscu chciałam zaznaczyć jak bardzo jestem dumna z Taty, że wszedł na taką wysokość w wieku 69 lat, z wyraźnymi objawami choroby wysokogórskiej, ale mocnym postanowieniem, że chce zdobyć szczyt. Gratulacje, Tato!!!
Na szczycie Said znalazł Tacie (i sobie) miejsce na drzemkę, dobrze osłonięte od wiatru. Za to my z Grześkiem obeszliśmy porządnie cały wierzchołek, który jest dość płaski, a króluje na nim kamienista platforma z charakterystyczną metalową konstrukcją.
Widoki ze szczytu są ładne, ale powiedzmy sobie szczerze – do Tatr się nie umywają!
Myślałam, że na tej wysokości panorama będzie spektakularna, ale nie – jest po prostu ładna.
Po godzinie budzimy Tatę i Saida i zaczynamy schodzić w dół. Droga mija szybko - jest już jasno, więc można stawiać pewniej kroki. Tata z każdym metrem w dół czuje się coraz lepiej. Ja zejść nie lubię – zawsze mam problem ze stopami, czasem z kolanami, i przed samym schroniskiem już czuję lekkie zmęczenie. Do schroniska schodzimy w około dwie godziny.
Na miejscu przyjmujemy od wszystkich gratulacje za zdobycie szczytu – szczególnie Tata jest bohaterem, jako w tym momencie wyraźnie najstarszy piechur w okolicy.
Mamy około 2 godziny na odpoczynek i obiad. Nie chcemy zabawić za długo, bo czeka nas jeszcze droga na dół, do Imlil – 10 km. Im później, tym cieplej się robi, im niżej, tym bardziej jesteśmy zmęczeni trasą i upałem. Droga jest naprawdę ładna, ale nachylona cały czas, więc bardzo polecam kijki, żeby ulżyć swoim kolanom. I po zdobyciu Toubkalu wydaje się naprawdę długa. Ostatnie 2 kilometry już ledwo odrywam stopy od ziemi, czuję, że porobiły mi się pęcherze i już zdążyły popękać. W końcu gdy schodzimy na dół Tata jest tak zmęczony, że siada przy posterunku wojskowym żeby odpocząć, a my z Grześkiem idziemy jeszcze kolejne kilkaset metrów do domu po duże plecaki, które zostawiliśmy w Mount Toubkal Lodge. Zanosimy je do auta, które już na nas czeka i jedziemy po tatę.
Wracamy na noc do Marakeszu.