Rano niestety musimy się spakować i to na tyle kompaktowo, żeby móc ciągnąc walizki za sobą, bo wymeldować trzeba się do 10:00, a autobus powrotny do Krakowa mamy dopiero po południu. Nie mamy jednak z tym problemu, może z wyjątkiem tego, że nie ma gdzie upchać naszych kurtek – bo przyjechałyśmy poubierane z chłodnej Polski, a tu ciągle mamy w okolicach 25 stopni.
Planu specjalnego na dziś nie mamy, zobaczyłyśmy w sumie to, co najbardziej chciałyśmy zobaczyć. Karola proponuje więc Pałac Kinskich, do którego jest darmowy wstęp. Okazuje się, że to świetny wybór – nie dość, że barokowy budynek jest przepiękny, to jeszcze trafiamy na ostatni dzień wystawy obrazów Klimta przeznaczonych na aukcję. Ceny za jego szkice i obrazy są powalające – od 50 000 euro za najtańszy szkic, za kilka kresek nakreślonych ołówkiem, do 1 000 000 euro za obraz – to ceny wywoławcze. Lubię sztukę, ale myślę, że takie ogromne pieniądze można by spożytkować w znacznie lepszy sposób, np. pomagając innym. Podobają mi się dzieła Klimta, ale nie wydałabym takiej fortuny na kawałek zamalowanego płótna.
W Pałacu spędzamy sporo czasu, ale z niego już tylko rzut kamieniem mamy do Ratusza. Ratusz mieści się w przepięknym, ogromnym, neogotyckim budynku, obok którego stoi budynek parlamentu Austrii, a na przeciwko niego znajduje się Teatr Zamkowy (Burgtheater) i Muzeum Wiedeńskie.
Pod ratuszem akurat odbywa się festiwal rowerowy. Trafiamy na pokaz skoków i akrobacji rowerowych, który wynagradza nam trochę fakt, że część ratusza jest zasłonięta przez banery i różne stoiska.
Spod Ratusza z Anią i Karoliną idę na krótki spacer pod pobliski Kościół Wotywny. Neogotycki budynek, podobnie jak ratusz, wyróżnia się z daleka na tle innych budynków swoją strzelistością, wieżami i elementami dekoracyjnymi.
W drodze powrotnej pod ratusz, gdzie została Ewa z Magdą i naszymi walizkami, idziemy jeszcze pod Uniwersytet Wiedeński. Niestety część budynku jest remontowana i otoczona rusztowaniem, a w dodatku uniwersytet jest dziś zamknięty do zwiedzania, więc oglądamy go tylko z zewnątrz.
Na koniec naszego pobytu postanawiamy z Anią i Karoliną jeszcze raz nabęckać się sznyclem po wiedeńsku. Ale tym najlepszym, z cielęcinki. Idziemy więc do restauracji, którą odwiedziłyśmy pierwszego dnia i ponownie zamawiamy wiedeński klasyk: vienner schnitzel z sałatką ziemniaczaną, do tego miskę zielonych sałat oraz Rieslinga. Pycha!
Zbliża się pora naszego wyjazdu, więc na dworzec docieramy metrem, bo jednak z rynku, zwłaszcza jak się taszczy ze sobą walizki, to kawał drogi. Na dworcu próbujemy znaleźć informacje skąd odjeżdża nasz autobus, ale nigdzie, dosłownie nigdzie nie ma żadnych tablic informacyjnych. Na szczęście udaje nam się w pewnym momencie wypatrzeć kierowcę z którym przyjechałyśmy do Wiednia który mówi, że autobus już jest i zaraz podjedzie na takie i takie stanowisko. Tak więc polecam przyjeżdżającym autobusem do Wiednia – pytajcie swoich kierowców skąd jest powrót!