Zwleczenie się z łóżka trochę nam zajmuje, więc znowu wychodzimy koło południa.
Jedziemy, jak wczoraj, na Alexanderplatz. Tym razem wchodzimy do - stojącego nieopodal Fontanny Neptuna - Kościoła Mariackiego. Większość wnętrza jest jednak w remoncie, na ścianach zamiast obrazów można co najwyżej podziwiać rusztowanie.
Idziemy więc do Katedry Berlińskiej. Wstęp 5€, trochę się zastanawiamy czy warto wydać tyle kasy. Ale już po pierwszym rzucie oka na wnętrze wiemy, że warto. Katedra jest po prostu przepiękna, bogato zdobiona, z ciekawym ołtarzem i niesamowitymi organami, urządzona głównie w stylu barokowym. Jeden z najpiękniejszych kościołów, jakie w życiu widziałam. Poza główną halą modlitewną ma też niewielką kaplicę w której udziela się chrztów i ślubów. Po jej bokach stoją nagrobki króla i królowej Niemiec (już nie pamiętam których, ale są piękne). W podziemiach znajdują się krypty ze 94 trumnami członków rodziny Hohenzollernów. Można też wyjść na taras otaczający kopułę, z którego widać cały Berlin. Po drodze na taras znajduje się małe muzeum z eksponatami obrazującymi historię katedry.
Spędzamy tam grubo ponad 2 godziny.
Przed katedrą wsiadamy w autobus linii 100, który jedzie trasą najsłynniejszych zabytków Berlina. Mijamy Bramę Brandenburską, Bundestag, Sony Centre, Pałac Prezydencki i jedziemy wzdłuż Tiergarten - największego parku w mieście. Można nim dojechać do ogrodu zoologicznego, ale że my nie przepadamy za oglądaniem uwięzionych zwierząt w za małych klatkach, to wysiadamy przystanek wcześniej - pod Kaiser-Wilhelm-Gedachtniskirche.
II Wojna Światowa zamieniła ten kościół w ruinę. Niemcy, zamiast go odbudować, wprowadzili w życie inną ciekawą koncepcję: ruiny dawnego kościoła tylko zabezpieczyli i przystosowali do zwiedzania, a obok wybudowali nowy kościół i dzwonnicę, które miały pasować stylistycznie do "starego". Czy pasują, to już kwestia gustu. "Stary" kościół sprawia kapitalne wrażenie, gdy się stoi w środku z popękanymi mozaikami nad głową i powybijanymi przez bomby oknami i rozetami. Gdyby nie gabloty z różnymi eksponatami w środku mielibyśmy wrażenie, że wojna jeszcze się toczy, a nalot dopiero co skończył...
Głodni jak wilki wleczemy się do KFC i niepotrzebnie napychamy, bo w domu czeka nas kolejny międzynarodowy wieczór, przy potrawach z różnych stron świata, który kończy się... niemieckim piwem i śpiewaniem włoskich przebojów, takich jak "L'Italiano vero" :) Cóż mogę powiedzieć? Usłyszeć wspólne wykonanie Grześka (pl), Dominica (de) i Lorenzo (it) - wrażenia bezcenne!