3.10 rano pobudka. To już trzecia z rzędu zarwana noc.
Jeepy w szalonym tępie wyścigują się, krętą, górską drogą chcąc zająć jakieś rozsądne miejsce przy drodze. Kilka maszyn nie wytrzymuje tępa jazdy oraz dużego nachylenia. Stoją, dymiąc i blokują część wąskiej drogi. Na miejscu czeka już kilkudziesięciu zniecierpliwiony turystów.
Wschód słońca nie nadchodzi...
Gęstniejąca z każdą sekundą mgła zmusza nas do szybkiego zejścia. Parę minut później jesteśmy w drodze na wulkan. Podjeżdzamy jeepem do miejsca z którego trzeba przejść jeszcze ok 2 km. 2km po mięciutkim pyle wulkanicznym. Z dzieckiem na plecach zapadam się po kostki z każdym krokiem. Oczywiście, przy zakupie wycieczki, zapewnili nas że z dzieckiem "no problemo" tylko 200 schodów, 10 minut... Na mniej wprawnych turystów czeka cały zastęp właścicieli niedużych koników, którzy to, za pewną opłatą podwiozą pod same schody. Kłusujące konie wzbijają tłumany kurzu. Ciężko jest oddychać. Zresztą powietrze i tak jest przesiąknięte siarką i końskimi odchodami. Po 40min marszu docieramy do kaldery. Niestety i tutaj warunki nam nie sprzyjają. Podmuchy wiatru sprawiają że dym kłebi się w kraterze i nic nie widać. Koniecznie trzeba mieć maseczkę na twarzy bo powietrze przesiąknięte jest gazami. Okulary też nie zaszkodzą, bo dym bardzo szczypie w oczy. Wulkan żyje swoim życiem. Słychać jak w środku bulgocze, warczy, mruczy...
Schodzimy na dół. Wracamy do wioski bo o 9.00 mamy umówionyn transport do Denpasaru. Przebieramy ubrudzone w pyle i przesiąknięte zapachem siarki ubranie.
Czas poleniuchować na plaży.