Po wczorajszym wyczerpującym dniu, zanim się ogarnęliśmy i coś zjedliśmy, była północ. Niespecjalnie się tym przejęliśmy - i tak było ciągle jasno na zewnątrz. Ale zmęczenie dało o sobie znać i na dziś wybraliśmy tylko jeden punkt do zobaczenia - wodospad Glymur. Jest to drugi największy wodospad Islandii, ma 198m. Aby go obejrzeć, trzeba zaliczyć treking po tutejszych górach. Nie jest on wymagający, każda osoba o średniej kondycji da sobie radę.
Pod wodospad prowadzą trzy szlaki, wszystkie wychodzące z tego samego punktu. Ten najbardziej na lewo (na północ), cały czerwony, jest najłagodniejszy, ale i najdłuższy i najmniej atrakcyjny widokowo. Większość z nas wybrała trasę środkową - najpierw szlak czerwony, a potem czarny. Na czarnym odcinku biegnie on wzdłuż 200-tu metrowego klifu. Kilka osób poszło trzecim szlakiem - który początkowy odcinek ma wspólny z drugim, ale potem należy przejść przez rzekę i to dwa razy - raz po położonej kłodzie drewna, drugi raz boso. Temperatura wody jest hmmm...lodowata. Pewnie koło zera. Tylko z tego powodu wybrałam ten drugi szlak. Ale odważnym polecam trzeci - jest ładniejszy widokowo i tylko z niego tak naprawdę widać cały wodospad. Z punktu do którego dochodzą pierwsze dwa szlaki nie widać jednej kaskady.
Pierwszym wyzwaniem było znalezienie szlaku. Poza drogowskazem "Glymur" nie mogliśmy znaleźć żadnego oznaczenia szlaku, więc gdy skończyła się ścieżka i weszliśmy w trawy to albo natrafialiśmy na klif, albo na mokradła. Nie byliśmy w stanie sami znaleźć sensownego przejścia dalej. Pomogła nam geomapa (aplikacja), która plus minus miała nakreślony szlak i pozwoliła nam ruszyć dalej we właściwym kierunku. Trasa prowadzi cały czas lekko pod górkę, ale jest bardzo przyjemna. W pewnym momencie przechodzimy przez wydrążoną w skale jaskinię, za którą te kilka osób przechodzi na trzeci szlak przez rzekę, po pniu drzewa do którego jest przymocowany łańcuch. Ślisko i niełatwo. My idziemy dalej w górę i potem wzdłuż klifu. Klif też oferuje niezgorsze widoki, aczkolwiek osoby z lękiem przestrzeni mogą tu trochę spanikować. Prawie cały czas widzieliśmy pozostałą część grupy idącą drugim brzegiem rzeki równolegle z nami - oni mieli dodatkowe atrakcje w postaci lin i ścieżek na samej krawędzi klifu.
Cała trasa ma około 5km, więc w grupie gdzie są osoby starsze i takie z - przyznajmy szczerze - marną kondycją, trochę czasu nam zajęło dojście na szczyt. Po drodze dotarliśmy jeszcze do punktu, gdzie szlak nagle nam się urwał, a przed nami było urwisko. Zastanawialiśmy się co z tym fantem zrobić, a wtedy minęła nas jakaś kobieta i zaczęła iść tym urwiskiem trzymając się trawy, mając pod stopami może 15-to centymetrową półkę skalną. My stwierdziliśmy, że nie jesteśmy samobójcami. [to jest to miejsce gdzie jestem na zdjęciu - tam nam się droga urwała, a za mną jest urwisko]. Sprawdziliśmy jeszcze geomapę i okazało się, że musimy się przedrzeć przez krzaki koło nas, bo za nimi jest szlak. Co do tej kobiety która poszła dalej - szczerze mówiąc nie wiem, czy wróciła.
Co jakiś czas mijaliśmy kamienie, które wyglądały jak obryzgane białymi kupami ptaków, ale po jakiejś 1,5 godziny stwierdziliśmy, że to chyba farba, a Islandczycy tak znakują szlaki. Bo na większości trasy mijaliśmy je z dość regularna częstotliwością. W końcu dochodzimy pod Glymur i rozsiadamy się na szczycie, z widokiem na kaskady wody - nikogo innego nie ma, więc całe widoki dla nas. Niestety, tak jak już pisałam, z tego punktu nie widać najwyższej kaskady wodospadu, o czym dowiedzieliśmy się później od osób, które szły drugą stroną rzeki.
Umówiliśmy się z nimi po "naszej" stronie, że dołączą i zejdziemy na dół pierwszym, najłagodniejszym szlakiem. Okazało się to nie takie proste, a na pewno bardzo czasochłonne (spotkanie, nie zejście). A to dlatego, że do nas dołączyć mogli przechodząc tylko przez rzekę powyżej wodospadu. Jest ona tam rozlana po płaskim terenie, a więc płytka i mniej rwąca, za to nadal lodowata. I ta temperatura okazała się być największą przeszkodą. O ile łatwo ściągnąć buty, o tyle trudniej jest włożyć bose stopy do wody tak zimnej, że powoduje fizyczny ból, prawie nie do wytrzymania - jakby Ci ktoś wbijał noże w stopę. Tak więc tej małej grupce przejście na drugą stronę rzeki zajęło ponad godzinę - po kilku podejściach w różnych miejscach i finalnym przełamaniu niemałych oporów psychicznych, znaleźli się, pół płacząc, pół się śmiejąc, z nami.
Samo zejście już było szybkie i zdecydowanie nie wymagało wysiłku, szlak czerwony jest rzeczywiście łagodny i bez problemu się nim idzie, wśród kwitnącego łubinu i pasących się owiec.