Do Colombo dolatujemy nad ranem. Od razu na lotnisku wymieniamy walutę i kupujemy kartę SIM sieci Dialog, wraz z pakietem internetowym. Jest to coś, co zawsze się przydaje - m.in. do kontaktu z rikszarzami i do sprawdzania trasy lub pogody.
Wychodzimy z terminala i od razu jestem zaskoczona tym, że jest ciepło, ale bardzo przyjemnie. Nie ma tu takiej wilgoci i duchoty w powietrzu jak w południowo-zachodniej Azji. Pogoda jak na przełomie wiosny i lata w Polsce - fantastycznie!
Colombo chcę ominąć szerokim łukiem. Jest to wielkie, hałaśliwe miasto, które tak naprawdę nie ma wiele do zaoferowania. Nie zostajemy tu nawet na kilka godzin. Od razu po wyjściu z terminala kierujemy się więc w stronę przystanku autobusowego, z którego możemy jechać na dworzec w Colombo. Nie docieramy do niego, bo po drodze dogadujemy się z kierowcą tuk-tuka, że nas podrzuci za niewielką opłatą.
Z Colombo do Kandy jedzie bezpośrednio pociąg, ale bilety są rezerwowane przez ludzi dużo wcześniej i ciężko dostać od ręki miejsce. Jedziemy więc najpierw autobusem do Negombo, dwie godziny, a stamtąd kolejnym autobusem już bezpośrednio do Kandy.
Siedząc na dworcu w Negombo i czekając na odjazd mamy okazję przyjrzeć się, w jakim stanie są tu pojazdy. Większość z nich lata świetności ma już dawno za sobą. Część rusza dopiero na popych, część nie ma drzwi, większość jest zardzewiała, tłucze się straszliwie i w Europie nie byłaby dopuszczona do jazdy już z 15 lat temu. Ale nie pierwszy raz jesteśmy w Azji - wiemy, że tu jest taki standard i nie ma się czym przejmować. Trzeba tylko zawsze brać pod uwagę, że taki autobus może stanąć gdzieś po drodze i tam dokonać swojego żywota.