Udało nam się znaleźć kierowcę z tuk-tukiem, mówiącego bardzo dobrze po angielsku. Umawiamy się, że obwiezie nas dziś po okolicznych atrakcjach.
Przed nami długa droga, więc wyjeżdżamy po wczesnym śniadaniu, gdy jeszcze czuć poranny chłód. Dość szybko robi się jednak gorąco, a my mijamy po drodze małpy, stada nietoperzy śpiące na drzewach i niezliczone ilości tuk-tuków, autobusów i taksówek. To co nas mile zaskakuje to fakt, że wszyscy są tu spokojni i mili dla siebie. Mimo, że na ulicy jest niesłychany ścisk, a na dwupasmowej drodze stoi 4-5 rzędów pojazdów, to każdy każdego tu dopuszcza przed siebie do ruchu, kierowcy się pozdrawiają i uśmiechają do siebie. Nikt na nikogo nie krzyczy ani nawet nie trąbi. Takie podejście do tej pory spotkałam tylko w buddyjskich krajach i chyba dlatego w nich czuję się najlepiej.
Kierowca najpierw zawozi nas do Elephant Village - miejsca, gdzie można spotkać słonie i wejść z nimi w bezpośredni kontakt.
Z Grześkiem jeździliśmy już na słoniach po dżungli w Tajlandii, ale Lila jeszcze nie doświadczyła takiej przejażdżki i bardzo jej na tym zależało. Wręcz było to jej marzenie, o Sri Lance myślała tylko w kategorii możliwej przejażdżki na słoniu. Postanowiliśmy więc, że spełnimy to marzenie, tylko ostrożnie wybierzemy miejsce gdzie słonie są trzymane. Sporo złego czytałam o sierocińcu słoni Pinnawela w Kegale - że są tłumy turystów, a słonie zakute w łańcuchy nie są tu dobrze traktowane. Dlatego poprosiliśmy naszego kierowcę żeby zabrał nas do miejsca, gdzie słonie są dobrze przez ludzi traktowane. Przywiózł nas do Molagody.
Jest tu tylko kilka słoni na sporym terenie i choć część z nich ma na szyi łańcuchy, to wyglądają na spokojne, nie widziałam też żadnych ran na ich skórze.
Nie wiedząc do końca na co się piszemy kupujemy po prostu bilety na przejażdżkę na słoniu, tak zwany ful pakiet oraz dwie siatki bananów. Witamy się ze słonicą, która zostaje przyprowadzona i wsiadamy na nią z muru znajdującego się na poziomie jej grzbietu. I idziemy na spacer. Kto jeździł na słoniu ten wie, że podczas takiej przejażdżki trzeba się mocno trzymać, bo słonie bardzo bujają. Lila daje słonicy banany - jeden po drugim, prawie płacząc ze śmiechu i szczęścia. Gdy w pewnym momencie kończą jej się banany, a słonica podstawia jej trąbę po kolejnego, Lila mówi: "Nie mam już!", na co słonica zabiera trąbę. Lila kwituje to krótkim: "Hej, ona rozumie po polsku!" :)
Tak docieramy do pobliskiej rzeki, do której wchodzimy razem ze słoniem, a raczej na nim. Ten się kładzie, a my się ześlizgujemy z jego grzbietu, dostajemy szczotki zrobione z łupiny kokosa i pomagamy w myciu słonia. Niekoniecznie miałam to w planach, ale okazało się, że to obejmuje "full pakiet". Jednak słoń wygląda na zadowolonego, a Lila jest zachwycona. Po wszystkim znów wsiadamy na naszą słonicę, która się podnosi i radośnie spryskuje wodą. Wiele razy - więc z Lilą jesteśmy całkowicie przemoczone.
Krótki spacer na grzbiecie i wracamy do wjazdu na teren Elephant Village. Jeszcze chwilę rozmawiamy z pracownikami, głaszczemy słonicę po trąbie - okazuje się, że to moja rówieśniczka.