Jedziemy do Matale, oddalonego ok 25 km od Kandy. Droga zajmuje nam jednak ponad godzinę: jedziemy lokalnym autobusem, który ledwo trzyma się kupy (za to za bilety daliśmy jakieś 40 groszy za osobę), drogą, po której poruszają się również tuk-tuki, krowy i piesi, a jest na tyle wąska, że nie nadaje się do wyprzedzania. Wleczemy się więc za całym inwentarzem z prędkością 30 km/h.
Wysiadamy pod samym wejściem na teren świątyni. By do niej dojść, trzeba pokonać spory dystans. Na miejscu oglądamy wykutą w skale świątynię z wizerunkami Buddy. Na całym terenie pełno wąskich skalnych przejść i buddyjskich symboli. Wchodzimy też na punkt widokowy z którego można zobaczyć w dali złoty posąg Buddy. Niestety by tam dojść potrzebujemy około 1,5h i w tym upale zwyczajnie nie mamy na to siły.
Najbardziej zainteresowało nas pomieszczenie, w którym trzymane są święte buddyjskie pisma na liściach palmowych. W ten sposób powstały pierwsze zapisy nauk Buddy. Liście są suszone i prostowane, osiągają konsystencję podobną do papirusu. Ostrym rysikiem wyciska się na nich odpowiedni napis, a później zasypuje liść sproszkowanym węglem wymieszanym z wodą i przeciera takim barwnikiem liście. W ten sposób czarny ślad zostaje tylko w zagłębieniach liter - i powstają napisy.
Spędzamy tu 2-3 godziny, zanim obchodzimy cały teren. Droga powrotna zajmuje znów sporo czasu.
W Kandy idziemy z dworca zahaczając po drodze o lokalny market, na którym można dostać wszystko - od butów po miotły i wachlarze.
My kupujemy tylko w przydrożnej budce jakieś słodkie przekąski o składzie ciężkim dla nas do zidentyfikowania: orzechy, daktyle i nie mam pojęcia co tam jeszcze jest.
Robi się ciemno, najwyższa pora na kolację. Wchodzimy jeszcze głębiej w miasto w poszukiwaniu jakiejś knajpki. Znajdujemy kilka, ale wszystkie są przystosowane zdecydowanie pod turystów - mają bardziej europejskie menu niż azjatyckie. Ja z Grześkiem bierzemy ryż z warzywami i kurczakiem, Lila zamawia spagetti bolognese. I nie zjada. Bo uwierzcie mi - w Azji nie zjecie dobrego spagetti. Kupowaliśmy już w wielu krajach (bo dzieci to lubią i Lila chętnie zamawiała), włącznie z Singapurem gdzie jedzenie jest naprawdę dobrej jakości, ale nigdzie w Azji nie polecam pasty. Tu się je ryż lub noodle - na tym się azjaci znają i to jest tutaj pyszne.