W planach mieliśmy jechać do Egerszalók - słynnych węgierskich term z wapiennym basenami, wyglądającymi jak te w Turcji. Rzeczywiście na zdjęciach robią wrażenie. Jednak gdy trochę poszukaliśmy informacji okazało się, że wapienne kaskady basenów można oglądać tylko z daleka przez ogrodzenie, nie da się podejść do nich bezpośrednio. A termami w których można się wymoczyć są 3 baseny w wybudowanym ogromnym kąpielisku, bezpośrednio przylegające do hotelu. Straciło to miejsce dla nas cały urok i zrezygnowaliśmy z wycieczki do Egerszalók .
Postanowiliśmy więc spędzić cały dzień w Szépasszonyvölgy - Dolinie Pięknej Pani, w której koncentrują się winnice Egeru.
Do Doliny prowadzi droga obok Parku Biskupiego (Archbishop's Garden) - sporego, ze stawem, placem zabaw i fontannami. Utknęliśmy więc w nim na jakiś czas z dziećmi, bo nie chciały ruszyć dalej.
W końcu udało nam się zmusić je do dalszej drogi i dotarliśmy do Doliny. Jest ona bardzo malowniczo położona, najpiękniej wygląda gdy wchodzi się do niej "z góry" - od strony uliczek położonych powyżej doliny. Jednak sama Dolina nas rozczarowała. Po tokajskich, klimatycznych piwniczkach spodziewaliśmy się winnic ciągnących się po horyzont, a w dolinie poukrywanych w zieleni tu i tam winnych piwniczek w których można co nieco degustować. Tymczasem Szépasszonyvölgy jest miejscem maksymalnie komercyjnym. Centrum dolinki stanowi plac, mini park, otoczony wokoło ściśle przylegającymi do siebie pijalniami wina, wyglądającymi jak kramy na Krupówkach. Jedna ma wejście w kształcie plastikowego zamku z Disneylandu, kolejna jest na fioletowo oświetlona ledami i ma wnętrze typowo barowe, większość to po prostu bar oraz ławki wystawione na zewnątrz. Zero klimatu, chyba że ktoś lubi kicz i odpusty. Obeszliśmy wszystko w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego miejsca, bez rezultatu, więc usiedliśmy na chwilę w jednej z restauracji na obiad. Trochę nam zeszło, dzieciaki w tym czasie szalały po tym mini-parku. Pojedzeni zaczęliśmy drugie podejście. W dwóch pijalniach (za nimi, wchodząc we wzgórze, znajdują się w większości piwniczki, ale nie ma tam wstępu) spróbowaliśmy wina, ale nam nie smakowało.
W końcu dotarliśmy do Sandor Pince i zaczęliśmy rozmowę z właścicielem. Okazało się, że jest on jednym z dwóch pozostałych tutaj właścicieli piwnic, które od pokoleń zajmują się produkcją wina. Wszystkie pozostałe punkty zostały wykupione przez różne firmy i skomercjalizowane. Nie produkuje się tu wina z jednego wiodącego szczepu winogron, jak w Tokaju, ale miesza różne gatunki win. Dlatego wina tutaj są takie... nijakie, niezdefiniowane, bez konkretnego smaku i aromatu. W Sandor Pince jeszcze to wino było jeszcze najlepsze, a właściciel naprawdę miły i towarzyski. To jedno miejsce możemy polecić. Zostaliśmy nawet wpuszczeni do samej piwnicy, z wielkimi beczkami wypełnionymi winem, pachnącymi fermentującym trunkiem i pleśnią. No może nie pachnącymi, ale klimat był - kurz i pajęczyny :)
Posiedzieliśmy więc tam trochę, przy okazji zebrała się tam spora grupa Węgrów, którzy świętowali przejście jednego z pracowników na emeryturę. Właściwie tylko tu byli Węgrzy, we wszystkich innych miejscach siedzieli turyści - co było dla nas wystarczającą rekomendacją. Widzieliśmy też tylko tutaj dwa razy, jak podjechały samochody z różnych restauracji po odbiór skrzynek wina.
Po jakimś czasie poszliśmy też do tej drugiej piwniczki, która ma właściciela z dziada pradziada. Ta jest już większa, nie tylko ma na poziomie ulicy ławki na zewnątrz i wewnątrz do siedzenia, ale i w środku znajduje się spora antresola, na której można siedzieć. Wokół antresoli są wystawione stare butelki z winem i też udało nam się jedną wnękę z zapasami zobaczyć, bo krata mająca ją zamykać nie była domknięta.
Dzieci w międzyczasie wysłaliśmy na wielki plac zabaw znajdujący się nieopodal, pod opieką jednej z osób. Plac jest stary, a wstęp płatny, ale dzieci tak chciały iść, że stwierdziliśmy, iż też muszą mieć frajdę z tego wyjazdu.
Tak na przyjemnościach minął nam kolejny dzień. Wracając do naszego guesthouse'a przeszliśmy jeszcze koło basenów termalnych w centrum Egeru, które są na zewnątrz i można je oglądać zza ogrodzenia (chyba, że się kupi bilet). Blisko są też baseny, zamknięte i otwarte (wewnątrz i na zewnątrz budynku) z bardzo dziwną wieżą, w której jednak mieści się tylko jakaś kawiarenka.
Wieczór spędziliśmy w domu, przy winie tokajskim, które znacznie bardziej nam smakuje, przy grach, książkach, zabawach i opowieściach.