Nasz kierowca opowiada nam nie tylko o Sri Lance, ale i o swoim życiu. Zaprasza nas dziś na kolację do siebie.
Mówimy mu, że dzisiejszego wieczoru w Polsce wszyscy ze swymi rodzinami jedzą wspólną świąteczną kolację. Zbieg okoliczności???
Przyjeżdża po nas wieczór do hostelu, po drodze zgarniamy jeszcze do tuk-tuka jedną parę. I jedziemy do prawdziwego lankijskiego domu. Dom składa się z przedsionka, który służy też za pokój gościnny, kuchni i sypialni. Jest niezwykle ubogo - na podłodze klepisko, mury gołe, stare garnki leżą przy palenisku. Dobytku tu niewiele. Dwójka małych dzieci już śpi, a szkoda, bo Lila przywiozła im lizaki w prezencie. Zostawia je więc ich mamie do przekazania.
Mimo biedy Ci ludzie są niezwykle gościnni - dzielą się wszystkim co mają, a z tego wszystkiego najwięcej jest życzliwości.
Nasz kierowca pokazuje nam, jak się obrabia orzechy nerkowca - po zebraniu opala się nad ogniem i wytapia parzący olej, który w pewnym momencie "wybucha" z orzecha. Potem można jeść.
Spędzamy niezwykle przyjemny wieczór, jedząc tradycyjny lankijski posiłek, składający się z ryżu, różnych warzyw, odrobiny kurczaka, orzechów.
Zdradzę tu pewien sekret, mianowicie powód, dla którego tak lubię podróże. Mianowicie: uświadamiają mi, jak niewiele człowiekowi potrzeba do życia, jak niewiele potrzeba do szczęścia...
Wracamy do hostelu. Grzesiek po chwili orientuje się, że zgubił telefon. Szuka po ciemku w ogrodzie, ale nie znajduje. Przychodzi gospodarz jak słyszy ruch, pomaga w poszukiwaniach i nic. Pożycza więc Grześkowi telefon i Grzesiek dzwoni na numer, który wydaje mu się, że jest jego lankijskim numerem. Niestety odbiera ktoś brzmiący jak Chińczyk. Nie dogadują się. Wygląda na to, że jest po telefonie i po karcie, która bardzo nam tu ułatwiała życie...