Jako, że nie udało nam się wcześniej kupić biletów na pociąg do Ella, to przed 8:00 jedziemy na dworzec, by się załapać na dzisiejszy kurs. Po staniu w długiej kolejce udaje nam się kupić dwa całe bilety i jedną połówkę - przypominają tekturowe bilety, jakie kiedyś się kupowało na PKP :) Oczywiście szans nie ma żadnych na bilety z miejscówką, więc idziemy na peron z nadzieją, że uda nam się znaleźć jakieś sensowne miejsce na drogę.
Pociąg się spóźnia chyba z godzinę, jedzie już z Colombo, a po drodze ma kilka przystanków. Tymczasem peron zapełnia się coraz bardziej i bardziej, zarówno turystami (głównie), jak i lokalnymi mieszkańcami. Kiedy już wagony podjeżdżają na peron są tak załadowane, że zastanawiamy się, czy w ogóle wsiądziemy. Na szczęście część pasażerów wysiada w Kandy, więc robi się trochę miejsca dla wsiadających. Ale nie dla wszystkich - niektórym nie udaje się wcisnąć do pociągu, a niektórzy pasażerowie siadają już na progu otwartych drzwi.
W środku wagonów pozajmowane są wszystkie miejsca i część podłogi, siadamy więc na jej wolnym skrawku, wciśnięci pomiędzy bagaże i innych pasażerów. Nie jest to zbyt wdzięczne miejsce, bo pomimo ścisku korytarzem co chwilę przepychają się lokalni sprzedawcy, niosąc w koszach głównie jedzenie na sprzedaż, a także pamiątki. Co jakiś czas więc wstajemy i przyklejamy się do siedzeń, by dać im przejść. Nad Lilą dość szybko lituje się pewna para i bierze ją do siebie na siedzenie. Przynajmniej ma czym oddychać przy oknie. Jedziemy klasą 2, a więc za klimatyzację w tym upale i ścisku służy tylko bardzo brudny wiatrak przywieszony u sufitu.
Za to widoki zapierają dech w piersiach! Trasa do Ella jest uznawana za jedną z najpiękniejszych na świecie. Wiedzie przez lasy, dżungle i pola herbaciane, razi w oczy intensywną zielenią. Gdzieniegdzie można dostrzec pojedyncze chatki albo urokliwe wodospady. Do Ella można też szybciej dojechać autobusem, ale jego trasa podobno nie jest tak spektakularna.
Początkowo wydaje nam się, że na miejsce powinniśmy dotrzeć w 3-4 godziny, bo dość szybko zbliżamy się do Ella (sprawdzamy nasze położenie na GPSie). Jednak okazuje się, że w pewnym momencie pociąg odbija na południe i zatacza spore koło, zatrzymując się po drodze w wielu wioskach. Tym samym trasa faktycznie zajmuje ponad 8 godzin. Jednak dzięki temu że w tych wioskach niektórzy wysiadają, a inni wsiadają, po jakichś 5 godzinach udaje się najpierw Grześkowi siąść na miejscu, które się akurat zwolniło, a potem mnie. Dzięki temu mam dostęp do okna i mogę cały czas zachwycać się mijanymi krajobrazami. Trasa jest naprawdę cudowna i malownicza, można patrzeć i patrzeć...
Im bliżej Ella jesteśmy, tym chłodniej się robi (pniemy się w górę) i jest coraz bardziej mgliście. Dojeżdżamy na miejsce już po 17:00, zaraz przed zapadnięciem zmroku. Dobrze, że wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg, bo wszystko jest pozajmowane i ciężko byłoby znaleźć coś wolnego. A nocleg mamy pierwsza klasa: czyściutki pokój, dom z werandą po której skaczą małpki, łazienka z ciepłą wodą. Zrzucamy plecaki i idziemy coś zjeść.
Schodząc w stronę centrum Ella, która jest tak naprawdę małą wioską i to jej centrum stanowi jedna ulica wzdłuż której umieszczone są sklepiki, restauracyjki i punkty usługowe, mijamy plac otoczony czerwienią i pomarańczem (buddyjskimi kolorami). Dalej słyszymy głośną muzykę i bębny, a potem natykamy się na procesję - to pogrzeb mnicha, który właśnie zmarł. Procesja przechodzi przez miasto a potem szczątki mnicha są kremowane uroczyście na wspomnianym placu. Do późnych godzin nocnych akompaniuje temu muzyka i gongi.
Idziemy do poleconej nam knajpki i nieprzyzwoicie się najadamy - kilka stolików rozstawionych pod lichym zadaszeniem, a serwują tu przepyszne smoothies, owoce i noodle z warzywami. Miejsce musi mieć dobrą renomę, bo gdy jemy ustawia się kolejka do stolików.
Zmęczeni i najedzeni idziemy spać, usypiamy przy dźwięku buddyjskich gongów.