Dzień zaczynamy ponownie od wizyty w Szimpli, ale już w innym charakterze. Jest niedziela, a w niedziele imprezownia zamienia się tu na lokalny targ, na którym można kupić sery, wyroby mięsne, wyroby z lawendy, wyroby z papryki w tym przeróżne sosy, warzywa, lemoniady i inne czary. Są też panie z jakiegoś kółka gospodyń które smażą langosze.
Zaopatrujemy się w wyroby lawendowe ( w tym dżem i syrop lawendowy) oraz sery. Możemy też jeszcze raz na spokojnie podziwiać kreatywność osób, które stworzyły Szimplę. Historia przeplata się tu z kiczem, całość początkowo wywiera wrażenie chaosu, ale jednak jest w tym jaka myśl przewodnia, która wszystko spaja.
W okolicach deptaku niedaleko Bazyliki św. Stefana jemy pyszne i duże śniadanie, a potem idziemy jeszcze do Chez Dodo po zapas makaroników dla Karoliny. Ja natomiast w pobliskiej piekarni kupuję gorący kurtosz (to rodzaj pączka, tylko w formie 'komina'), żeby zawieźć tym, co zostali w domu.
I już powoli trzeba wracać, bo o 13:00 mamy FlixBusa do Krakowa.
A w Krakowie czeka nas szok termiczny - w Budapeszcie 25 stopni, tutaj 10.Ja chcę wracać!