Ledwo wsiadamy do samochodu - zaczyna padać. Gdy przejeżdżamy przez most na jeziorze, jeszcze kropi, ale zaraz przed Virpazar zaczyna się już ulewa. Skręcamy z głównej ulicy w stronę przystani i od razu ktoś nas kieruje na mocno zatłoczony parking. Znajdujemy miejsce i już wiemy, że z rejsu nici, bo leje jak z cebra. Robimy więc niewielkie zakupy w markecie przy parkingu, a jakiś pan nas zaprasza do informacji turystycznej, znajdującej się na przeciwko sklepu.
Informacja okazuje się być restauracją Pelikan, w której kiedyś gotował sam Makłowicz. Jest klimat, podoba nam się tam, więc zamawiamy jedzenie, przy okazji dowiadując się, że w restauracji można zamówić rejs na popołudnie lub na jutro. Proponowana cena jednak zwala nas z nóg, 60$ od osoby za 3 godziny. W międzyczasie, czekając na jedzenie, zaczynam czytać opinie o tym miejscu na internecie. No i... są różne. Właściciel jest miły, ale robi się coraz bardziej natarczywy w tym, abyśmy od razu u niego wykupili wycieczkę. A jako, że nie lubimy przymuszania, to decydujemy się nie skorzystać.
Jemy natomiast obiad, który okazuje się smaczny, szczególnie karp - tutejsza specjalność.
Po obiedzie przejeżdżamy ulicą kawałek dalej od głównej drogi E65, w stronę naszego noclegu. I okazuje się, że zaraz za rogiem tak naprawdę kręci się cały biznes, a Pelikan jest tylko pierwszy na trasie. To tu jest przystań i całe mnóstwo budek organizujących rejsy trwające 1-5 godzin, a ceny są wszędzie takie same i wynoszą 30$ za 3-godzinny rejs. Sprawdzamy kilka stanowisk, ale podążając za przeczuciem decydujemy się na jedno z nich, gdzie pani oferuje nam do wyboru albo standardową, blaszaną łódkę, albo old schoolową - drewnianą ze słomianym dachem. Wybieramy oczywiście tą drewnianą, po jej obejrzeniu upewniając się tylko, że na pokładzie są kamizelki ratunkowe :)
Dziś pada cały czas mocno, więc umawiamy się, że będziemy w kontakcie w sprawie potwierdzenia godziny jutrzejszego rejsu.
Tymczasem jedziemy na nasz nocleg, który serdecznie polecam (Old house Pajovic). Droga prowadząca do Godinje jest niezwykle malownicza i prowadzi wąską ulicą, pnąc się serpentynami coraz wyżej po wzgórzach. Takie drogi są też w Polsce w górach, tyle że tu mamy jeszcze w dole przepiękne, ogromne jezioro.
Gdy docieramy na miejsce jasne jest, że przez pogodę nigdzie się dziś stąd nie ruszymy. Ale nie ma takiej potrzeby - mamy piękne, drewniane pokoje, cudowny widok z tarasu, a także domową restaurację z zapasem domowego wina. Dziewczynki dość szybko usypiają, niewyspane po zarwanej nocy, a my w tróję zasiadamy w restauracyjce, smakując białe wino. Gospodarz raczy nas opowieściami ze swego życia oraz informacjami o Czarnogórze, a po zabraniu zamówienia ucieka do kuchni, za to przychodzi jego żona, która opowiada nam jeszcze więcej o lokalnym życiu. Rozmawiają łamanym angielskim, a tam gdzie brakuje im słów przechodzą na Czarnogórski - ale się dobrze rozumiemy.
Tak mijają nam godziny, robi się ciemno, a w pewnym momencie zostaje wyłączony prąd. Gospodarz przynosi świece i tak kontynuujemy rozmowy, dopóki nie uruchamia się generator. Pies gospodarzy - Jerry, utuczony jamnik, co chwilę wskakuje między nas na ławki, żeby zebrać trochę głasków.
Dostajemy kolację i przychodzą dziewczynki. Objadamy się ponownie smażonymi rybami i warzywami, aż po uszy.
Internet jest tak słaby, że nie dochodzą wiadomości do Pani z przystani, a od niej do nas. Modyfikujemy więc plany na najbliższe dni i idziemy spać. Całą noc jest burza, prądu brakuje, generator nie działa - otacza nas więc totalna ciemność. Mamy reset już pierwszej nocy :)