Kierujemy się na Zatokę Kotorską - chyba najbardziej znaną atrakcję Czarnogóry.
Przed nami droga do Kotoru. Bardzo kręta droga. Wąska i prowadząca nad urwiskami. Bardzo widokowa. Przepiękna. I momentami straszna (zwłaszcza, gdy na zakręcie próbujesz się minąć z autobusem).
16 zakrętów o prawie 180 stopni nie jest dla tych, co mają chorobę lokomocyjną. A siedzenie od zewnętrznej dla tych, co mają lęk przestrzeni. A patrzenie w dół dla tych, co mają lęk wysokości. My jedziemy z pewną damą, która może się pochwalić posiadaniem dwóch cech z tych trzech, więc przeżywa katusze. Ale jednocześnie razem z nami podziwia przepiękne krajobrazy - bo z każdym kolejnym zakrętem odsłania się przed nami kolejny kawałek pięknej zatoki.
Po drodze jest kilka punktów widokowych, gdzie można się zatrzymać i spojrzeć na spokojnie na ten klejnot Czarnogóry z góry.
Strach i nerwy po drodze są, bo jednak wąsko, a mijać z innymi pojazdami się trzeba - a my akurat od zewnętrznej się znajdujemy. Chociaż część trasy posiada betonowe barierki, to pozostała część uruchamia w wyobraźni różne scenariusze końca tej podróży ;)
W końcu po tym spektakularnym tournee dojeżdżamy do Kotoru. Zaczynamy nietypowo, bo od opuszczonego kościółka, który akurat wypatrzyliśmy na goole maps. Mamy trochę problem z jego znalezieniem, a dokładnie ze znalezieniem ścieżki, którą możemy do niego dojść, ale w końcu się udaje. Kościółek jest na małej łące, otoczony przez drzewa i właściwie pochłaniany przez naturę. Z zewnątrz jest bardzo ciekawy, ale wnętrze wygląda, jakby mogło zawalić się w każdej chwili, więc wchodzimy tylko na wysokość drzwi i zerkamy do środka.
Jest wczesne popołudnie, upał zaczyna dawać nam w kość, więc jedziemy na lody na kotorską Starówkę. Jedziemy długo, bo korek do Starówki jest z każdej możliwej strony. W końcu Grzesiek wyrzuca nas pod jedną z bram w murach otaczających Stare Miasto, a sam jedzie szukać parkingu.
Starówka jest trochę podobna do tej w Budvie, ale bardziej rozległa i chyba bardziej klimatyczna. Kojarzy mi się z włoskimi starówkami. Mniej niż Budva przypomina jarmark, choć turystów jest oczywiście mnóstwo. Spacerujemy więc uliczkami starego Kotoru, trzymając się głównie tych zacienionych.
Chciałam wejść na szczyt twierdzy św. Jana, gdzie prowadzi bagatela 1500 stopni = 200 m w górę, ale mąż mi dosadnie uświadomił, że wcale tego nie chcę i lepiej, żebym się nie wybierała. Może i przy 35 stopniach nie jest to najlepszy pomysł, ale kto wie, czy jeszcze będę miała okazję się tam znaleźć???
Zamiast wspinaczki mamy więc miejsce przy stoliku, lemoniadę i lody na jednym z placyków Starówki. Z tego punktu obserwujemy otaczające nas zabudowania, a później kawałek dalej oglądamy Pałac Rodziny Drago oraz romańską Katedrę św. Tryfona. Opuszczamy miasto inną bramą niż weszliśmy (są 3), aby z zewnątrz jeszcze raz rzucić okiem na imponujące mury oraz umocnienia ciągnące się od portu dalej po otaczających wzgórzach.
Kotor zdecydowanie ma urok i klimat, ale by go docenić polecam udać się tu poza godzinami największego upału i najlepiej poza sezonem turystycznym.
Nocleg mamy dziś na drugim końcu Zatoki Kotorskiej, w Herceg Novi. Objeżdżamy więc całą zatokę, przejeżdżając przez Perast, Risan i inne mniejsze miasteczka po drodze i rozkoszując się widokami. Jest tu naprawdę prześlicznie. Każde miasteczko ma swój klimat i jest trochę odmienne od poprzedniego. Adriatyk piękne wcina się w zatokę po której pływają małe i mniejsze łódki, a także imponujące jachty i ogromne statki wycieczkowe, a samo Herceg Novi, zwane miastem kwiatów, jest tak nazwane nie bez powodu - ukwiecone jest najbardziej w całej zatoce.
Nocleg mamy z widokiem na morze, małym ogródkiem ze stolikami i łatwym dojściem schodkami do morza. Więc jak już tu docieramy, to dzieci ruszyć się stąd nie chcą. Po odpoczynku i kawie idę więc z Sylwią na rekonesans, aby dowiedzieć się co nieco na temat rejsów po zatoce (chcemy płynąć jutro). Schodzimy więc wspomnianymi schodkami nad morze i promenadą, mijając liczne sklepy z pamiątkami, restauracje i jeszcze liczniejsze kwitnące drzewa (w tym takie, które u nas ledwo rosną, a tu osiągają rozmiar kasztanowców i jeszcze kwitną!), dochodzimy po jakiś 2km do portu. Tam dogadujemy się z jedną agencją w sprawie jutrzejszego rejsu i już po ciemku wracamy na nocleg. Po ciemku zatoka też wygląda pięknie :)