Dzień zaczynamy od obfitego śniadania, z sałatką szopską na czele (jest to jedno z tradycyjnych lokalnych dań - sałatka z pomidora, ogórka i pokruszonego sera typu feta). Przy okazji - kuchnia czarnogórska mięsem stoi, a szczególnie popularne są tu grillowane kawałki mięsa nadziane na szaszłyk. Do tego ryby, a na deser baklava (jedliśmy pyszną, domową, na pierwszym noclegu) lub priganice (smażone mączne kulki, coś jak mini pączki, podawane z miodem, serem lub dżemem). Niestety nie spożywa się tu dużych ilości warzyw i owoców, a restauracje trzeba wybierać ostrożnie, bo są różnej jakości.
Tym razem trafiamy do tej lepszej - na tyle dobrej, że od razu rezerwujemy stolik na kolację.
Mieszkamy w dobrym miejscu - zaraz przy maleńkiej plaży, a wszelkie restauracje i sklepy zaczynają się dopiero kilkadziesiąt metrów za naszym hotelikiem, w stronę portu.
Plaże w zatoce są niewielkie - niektóre piaszczyste (w Herceg-Novi są takie może 2), większość jest kamienista lub wręcz betonowa. Mnóstwo plaż jest płatnych, lub trzeba zapłacić 7-15 euro za leżak by móc przebywać na plaży. Nam udaje się znaleźć po śniadaniu taką, gdzie kamienie są niewielkie i jest darmowa. Zostajemy więc z Sylwią na godzinkę, a cała reszta wraca do domu - bo już im za gorąco o 11:00.
Po godzinie się zwijamy, zgarniamy pozostałą trójkę z domu i idziemy w stronę portu na umówiony rejs. Na miejscu musimy jeszcze kwadrans zaczekać aż zacznie się wpuszczanie na pokład. Dzięki temu mamy chwilę na rzut okiem na pobliską Chorwację - cypel przy ujściu zatoki do morza to częściowo już teren Chorwacji właśnie. Na upartego z Herceg-Novi można by dojść na nogach.
Wokół nas mnóstwo jest polskich wycieczek. Nasza nacja jest - muszę przyznać - bardzo mobilna, Polaków można spotkać w absolutnie każdym zakątku świata, dużo podróżujemy.
Gdy można już wchodzić na statek okazuje się, że pasażerów jest około 40. Nie wypływamy też od razu na wody zatoki, tylko zawijamy jeszcze do dwóch portów w pobliżu, by zgarnąć kilku pasażerów.
Gdy w końcu wypływamy na wody jest bardzo przyjemnie. W przeciwieństwie do lądu, gdzie upał dość mocno o tej porze doskwiera, na morzu owiewa nas bryza i co chwilę opryskują krople z fal rozbijających się o burtę. W dali widać surfera, dalej jakiś inny stateczek. Z lądu tymczasem nadciągają burzowe chmury - uda nam się opłynąć zatokę, czy trzeba będzie wcześniej wracać?
Plan wycieczki zakłada podpłynięcie do Wyspy Mamula, na której widoczna jest okazała twierdza, w czasie wojny służąca jako więzienie. Obecnie jest to luksusowy hotel, w planach ma tu powstać kasyno.
Mijamy wyspę i kierujemy się do Blue Cave - Niebieskiej Jaskini. Mamy do niej wpłynąć i popływać w wodach w jaskini (opcja dla chętnych), ale wiatr i spore fale prawie nam to uniemożliwiają. Kapitanowi jakimś cudem udaje się wpłynąć do środka, wykorzystując przerwę między falami, ale wody są zbyt niespokojne by tam pływać pomiędzy łodziami. W związku z tym kapitan jakimś cudem wypływa ze środka jaskini, a popływać możemy na zewnątrz. Z całej paczki jako jedyna się na to decyduję, chociaż chyba jako jedyna w towarzystwie boję się głębokiej wody. Ale zasolenie jest tak duże, wyporność tak spora, że wystarczy się położyć i zrelaksować, a woda sama nas unosi. Uwielbiam Adriatyk!
Kwadrans pływania i wracamy, bo wiatr się wzmaga coraz bardziej.
W drodze powrotnej zawijamy do Submarine Bunker - bunkru dla łodzi podwodnych wykutego w skale, używanego w czasie wojny. My wpływamy i wypływamy z tunelu, a na zewnątrz grupka mężczyzn skacze znad bunkra do morza - zabawa zdecydowanie dla odważnych (lub głupich).
Wracając płyniemy pod fale, więc woda rozpryskuje się znacznie intensywniej i w większej ilości niż na początku. Dość szybko wszyscy jesteśmy całkowicie mokrzy. Za to gdy docieramy na brzeg robi się na powrót piękna pogoda. 2 km drogi do domu pokonujemy w jakieś dwie godziny, bo dziewczynki szukają dla siebie pamiątek. Niestety mało jest oryginalnych, większość to chińszczyzna dostępna do kupienia na całym świecie (magnesy, bransoletki, ręczniki, plastic fantastik). Nie znalazłam nic, co by zwróciło moją uwagę - w związku z tym z Czarnogóry wracam bez pamiątki.
Kolację jemy równie dobrą jak śniadanie. Dziewczynki, żeby ją potem przetrawić, prawie do północy siedzą w ogrodzie i rysują :)