Wyspani wstajemy wcześnie na śniadanie. Po nim następuje szybkie dopakowanie się, zabieramy bagaże na treking, a pozostałe rzeczy zostawiamy w przechowalni w hotelu.
Przyjeżdżają dwa busy - jeden dla nas, drugi z naszymi przewodnikami, kucharzem i tragarzami - w sumie 19 osób (przewodnik oraz 2 zastępców, kucharz oraz po 3 tragarzy na każdą osobę - jak tego wymagają przepisy w Parku Narodowym Kilimanjaro. Nie wyobrażam sobie większych, np 20-to osobowych grup - bo wtedy na trekingu grupa liczy blisko setkę osób! Niestety trzech tragarzy na osobę jest potrzebnych, ponieważ nie tylko wnoszą na górę cały sprzęt (namioty, nasze główne bagaże, garnki, a nawet namiot jadalniany ze stolikiem i krzesłami), ale też jedzenie i wodę. A limit wynosi 20 kg na osobę, stąd potrzebnych jest kilku pomocników przypadających na każdego turystę. Dobra strona medalu jest taka, że dzięki temu mnóstwo ludzi ma pracę.
Nasz główny przewodnik to Mwini, a jego pomocnicy to Nioka i Kelvin. Mwini przedstawia się mówiąc piękną, prawie czystą polszczyzną: "Cześć! Jestem Grzegorz Brzęczyszczykiewicz!" :) Po którym następuje: "It took me a week to learn this" ("Tydzień się tego uczyłem"). Okazuje się ogromnym i serdecznym gadułą, cała ekipa jest bardzo radosna. Pakując nasze bagaże na busy zaczynają śpiewać, potem tańczyć i jeszcze zanim ruszymy rozkręca nam się mała imprezka na dziedzińcu hotelowym. Nadchodzące dni zapowiadają się obiecująco :)
Pod Machame Gate, jedną z bram prowadzących do Parku Narodowego Kilimandżaro, jedziemy blisko godzinę. Znajduje się ona na 1800 m.n.p.m. i jest punktem wyjściowym do szlaku Machame. Tam czeka już sporo grup, aż ich przewodnicy dopełnią formalności przed wejściem do Parku. Nasi tragarze ściągają bagaże i sprzęt z busów i przygotowują je do zabrania. My zostajemy tylko z małymi plecakami, w których mamy dokumenty, pieniądze, przekąski na drogę, wodę, peleryny, cienkie kurtki, aparaty i telefony. W międzyczasie dostajemy paczuszki z jedzeniem, którego część od razu zjadamy. Kolejka do rejestracji grup jest długa, więc czekamy ponad godzinę na wyjście. W tym czasie poznajemy Szymona, który do Tanzanii również przyleciał z Krakowa i decyzję o wejściu na Kili podjął spontanicznie (jego dziewczyna została na Zanzibarze), zabierając ze sobą swój mały namiot rowerowy, śpiwór i jakieś ciuchy. Poszedł do najtańszej agencji jaką znalazł i ma dołączyć do jakiejś amerykańskiej grupy. Tylko grupa się jeszcze nie pojawiła, podobno nie doleciały im jeszcze bagaże.
W końcu Mwini zarządza wymarsz i ruszamy. Wchodząc do parku odbywa się kontrola plecaków - w Tanzanii są zabronione wszelkie siatki jednorazowe i worki plastikowe, z wyjątkiem tych na śmieci, na Kili nie można też wnosić butelek jednorazowych, by nie śmiecić. Strażniczka parku sprawdza więc dokładnie nasze plecaki, ale nie posiadamy niczego zabronionego (do picia wody używamy butelek z filtrem water-to-go, które bardzo polecamy), więc spokojnie ruszamy w trasę z Kelvinem i Nioką. Mwini odpowiada za całą grupę więc musi dopilnować jeszcze wszystkich tragarzy, być przy ważeniu bagaży itd.
Droga wiedze przez las deszczowy - majestatyczny i piękny. Z drzew zwisają koronkowe liany, pnie są porośnięte mchami, a przy drodze rosną endemiczne gatunki kwiatów występujące tylko tutaj i nigdzie indziej na świecie. W drzewach mieszkają też 2 gatunki małp, ale akurat nie spotykamy żadnej, tylko słyszymy je z oddali. Jest przecudnie!
Przed wyjazdem słyszeliśmy, że podczas trekingu na Kili najczęściej słyszanym słowem jest "Pole, pole", czyli w suahili "wolno, wolno". Nasi przewodnicy też od tego zaczynają, gdy my ruszamy pod górę z kopyta, przyzwyczajeni do innego tempa i wysokości w polskich górach. Zwalniamy, ale tylko troszkę, co chwilę to "pole" przyspieszając i błyskawicznie ucząc się "haraka, haraka" - w suahili: "szybko, szybko". U nas więc na jedno "Pole" Kelwina odpowiada 5 naszych "haraka" i Kelwin z Nioką szybko kapitulują. Idziemy więc nie za szybko, ale też się nie wleczemy, mamy normalne spacerowe tempo. Chłopaki po drodze opowiadają nam mnóstwo ciekawych rzeczy o Tanzanii i Kilimandżaro, oraz uczą, że w razie potrzeby pójścia do toalety zgłaszać im "monkey business" ("małpi biznes").
Mnóstwo też uczymy się od siebie nawzajem, przechodząc płynnie z jednego tematu do drugiego, bo w sumie dopiero się poznajemy, choć mamy wrażenie, jakbyśmy się dobrze znali od lat.
W połowie drogi zatrzymujemy się na lunch pod drzewami i jemy resztki tego, co nam zostało z pudełek przy Machame Gate - jakieś smażone warzywa i kurczaki, jogurty, owoce. Wkrótce potem zaczyna padać. Najpierw trochę, mamy nadzieję, że to tylko tak straszy i zaraz deszcz przejdzie. Ale po kilku minutach zaczyna się pełnowymiarowa ulewa, więc czym prędzej nakładamy peleryny - bardzo przydatną na tym trekingu część garderoby. Możemy dzięki nim okryć nie tylko siebie, ale i plecaki, ochronić nie tylko tułowie, ale też nogi. Leje się nam co prawda z góry do butów, ale w końcu jesteśmy w lesie deszczowym, więc należało się deszczu spodziewać (sama nie wierzę, że to piszę, bo tak szczerze to deszcz nas zaskoczył; nie spodziewaliśmy się takiej ulewy podczas gdy temperatura w Machame Gate zbliżała się do 30 stopni). Jedynie Grzesiek nie wziął peleryny, będąc przekonanym, że nie jest mu potrzebna - i to był błąd, bo teraz ma mokre całe spodnie i plecak.
Droga nie jest stroma, wiedzie lekko pod górę, ale po deszczu robi się ślisko. Chwilę przed obozem przestaje padać, więc do Machame camp docieramy, gdy chmury zaczynają się przejaśniać, a potem nawet wychodzi słońce - zaraz przed swoim zachodem.