To ostatni dzień naszego safari. Dziś jedziemy nad Jezioro Manyara.
Ten Park Narodowy jest jeszcze inny niż Tarangire i Ngorongoro. Zajmuje teren wokół ogromnego słonego Jeziora Manyara, które z roku na rok się powiększa, zalewając kolejne obszary pokryte uschłymi już drzewami.
Tu roślinności jest sporo, ale im bliżej jeziora, tym jest ona rzadsza i bardziej obumarła. Przy samej wodzie suche kikuty drzew tworzą malowniczy, choć trochę straszny krajobraz.
Zwierząt jest tu najmniej spośród wszystkich trzech parków w których byliśmy i trzeba je mocno wypatrywać, bo poza kilkoma stadami antylop i słoni, dość dobrze się ukrywają wśród drzew i krzewów. Najwięcej jest tu ptactwa, w tym znajdujemy miejsce do którego zlatują się w zimie nasze bociany - jest ich tu mnóstwo! Ali jest zdziwiony, że bociany przylatują do Afryki aż z Polski.
Plan był taki, żeby wejść nogami do jeziora, ale teren wokół jest tak podmokły, że w sumie jakoś nie przypominamy Alemu o tym. Za to kilkukrotnie udaje nam się z bardzo bliska zaobserwować całe rodziny lwów, a raczej lwic z lwiątkami, a także rodzinę słoni, która przez dłuższą chwilę skubie trawę zaraz koło naszego samochodu. No i małp - całe stada głośnych małp, zwłaszcza pawianów.
Przyznam szczerze, że z tych trzech parków Manyara najmniej nam się podobał.
Na marginesie - wiem, że perłą Tanzanii jest Serengeti, ale z tego parku zrezygnowaliśmy świadomie, mimo, ze właśnie teraz odbywają się tam ogromne migracje zwierząt - najbardziej spektakularne zjawisko w Afryce. Wiązało się to z odległością Serengeti - musielibyśmy 2 dni przeznaczyć tylko i wyłącznie na drogę tam i z powrotem i szkoda nam było tego czasu, woleliśmy 3 dni wykorzystać w różnych parkach, zamiast 1 w Serengeti. Ale jeśli ktoś ma akurat więcej czasu, to na pewno warto tam jechać.
Po całym dniu jazdy zgarniamy Waltera i Ali odwozi nas na nocleg niedaleko lotniska w Aruszy.
Zakwaterowują nas dwie nastolatki, które prawie nie mówią po angielsku, za to jedna od razu komunikuje Grześkowi, że szuka bogatego męża...
Tymczasem równolegle toczy się jeszcze jedna historia.
Na Safari pojechaliśmy w czwórkę, bo Ewelina przyleciała do Afryki tylko na tydzień, na drugi dzień po zejściu z Kilimandżaro miała lot powrotny do Polski. A raczej miała mieć - bo okazało się, że jej lot z Moshi do Dar es Salam był opóźniony kilka godzin i nie zdążyła na lot do Stambułu. Zakwaterowano ją więc w hotelu w Dar es Salam - nieciekawym, zatłoczonym mieście, w którym za to bez problemu można spotkać komara przenoszącego malarię. Na jej nieszczęście lot z Moshi obsługiwała jedna linia (tanzańska), a z Dar es Salam inna (Turkish Airlines), no i te linie nie mogły się ze sobą dogadać w sprawie dopłaty za nowy bilet dla Eweliny. Tak więc Ewelina spędza cały ten czas w hotelu, razem jakąś Litwinką, która podzieliła ten sam los i nawet nie mogą nigdzie wyjść, bo czekają na telefon z linii lotniczych, że jest dla nich miejsce w samolocie i mają się zbierać na samolot. I tak już od trzech dni.
My więc się świetnie bawiliśmy na safari, a Ewelina już nie tak świetnie w hotelu, zastanawiając się, czy jej z pracy nie wyrzucą za kilkudniowe spóźnienie...
Takie to uroki wyjazdu.