Noc zaczyna się nerwowo. Samolot na Zanzibar przełożono nam z 7:25 na 6:45, więc prosimy gospodarza żeby nam zamówił taksówkę na 4:00, zamiast na 5:00 jak się początkowo umawialiśmy. Jednak to do niego nie dociera. W związku z tym od 3:50 czekamy na taksówkę, która finalnie przyjeżdża o 5:10. W międzyczasie budzimy jedną z dziewczyn z domu, prosimy o kontakt z kierowcą, potem z gospodarzem, ona udaje że kierowca już jedzie, my widzimy że do nikogo się nie dodzwoniła, no i taki komedio-dramat mamy w kółko przez ponad godzinę. W końcu wkurzeni i zestresowani wsiadamy do taksówki która się pojawiła i w 15 minut dojeżdżamy na lotnisko.
Na szczęście udaje nam się zdążyć na samolot. Wsiadamy w niego jeszcze przed świtem, godzinę później lądujemy na Zanzibarze.
Na lotnisku od razu zaczepiają nas taksówkarze, ale ich ignorujemy. Jeden przyczepia się na dłużej, odpuszcza dopiero jak wsiadamy do lokalnego busa poza terminalem lotniska. Do trzeciego, bo dwa pierwsze chciały nas naciągnąć na bilety za kilka dolarów, podczas gdy wiemy, że powinny kosztować grosze. Bus jest zdezelowany wewnątrz jeszcze bardziej niż z zewnątrz, a my jesteśmy chyba lokalną atrakcją, bo co chwilę dosiadające się osoby nie mogą się nadziwić, że czwórka białasów tym jedzie.
Po 15-20 minutach dojeżdżamy do jakiegoś miasteczka gdzie przesiadamy się na Dala Dala – to lokalny, bardzo tani transport publiczny, mała ciężarówka z naczepą z odkrytymi bokami, na której siedzi się na ławeczce. I panuje tu zasada – jedzie tyle osób ile się wciśnie. Tak więc wsiadając my myślimy, że już jest komplet, po czym jakimś cudem między nas wsiada jeszcze kilka osób, dziecko, kura i kilka worków z zakupami. Jakiś gość który nawet z nami nie jedzie próbuje nam wmówić, że bilety kosztują kilka dolców i on zbiera opłaty. Na szczęście już wiemy od chłopaka obok (Google translate – dzięki wielkie za możliwość porozumiewania się z innymi bez znajomości wzajemnych języków) ile kosztują bilety i kto zbiera opłaty. Płacimy więc finalnie około 1$ za osobę plus 0,3$ za bagaż za godzinną podwózkę. A jest to przejażdżka niezapomniana – kierowca zasuwa 90km/h po mokrej nawierzchni, bo padało, z kilkunastoma osobami na odkrytej pace. Nie mogę się pozbyć myśli, że gdyby wpadł w poślizg to zostanie z nas miazga. W dodatku przez całą godzinę wiatr i deszcz śmigają nas po plecach, a pałąk służący za oparcie wbija się w kręgosłup. Gdy po godzinie wysiadamy w Jambiani zgodnie mówimy, że wracać Dala Dala już nie będziemy.
Wysiadamy przy głównej drodze i szybko znajdujemy hotel Magdy i Kasi. Nasz jest jakieś 200-300m dalej, ale nie możemy znaleźć przejścia. W końcu przebijamy się z Grześkiem na plażę i idziemy wzdłuż brzegu szukając hotelu. Finalnie okazuje się, że gogle maps pokazują go w złym miejscu i jest jakieś 500m dalej, co przy 30kg bagażu oraz chodzeniu po piachu w upale robi ogromną różnicę.
Do hotelu docieramy niosąc plecaki spoceni, czerwieni i upiaszczeni, w dodatku wejście od plaży oznacza przejście przez restaurację i de facto cały hotel, bo recepcja jest z drugiej strony. Jakaś kobieta w restauracji pokazuje Grześka palcem i próbuje mu zrobić zdjęcie, na co on od razu rzuca jej wiązankę epitetów. Za to obsługa zachowuje się bardzo profesjonalnie – nawet okiem nie mrugnęli widząc nas w tym stanie, szybciutko zameldowali i zaprosili na śniadanie. A śniadanie było przepyszne, do tego dostaliśmy świeże soki, więc szybko doszliśmy do siebie. Niestety okazało się, że pokój będzie wolny za godzinkę lub dwie. Idziemy więc przejść się kawałek po plaży. Tylko kawałek, więc nie smarujemy się kremem z filtrem, mimo że mam bluzkę na ramiączkach, Grześka od razu spala na czerwono, a słońce na tej szerokości geograficznej pada od rana pionowo i pali niemiłosiernie. W efekcie tego spaceru Grzesiek pozostaje czerwony do końca wyjazdu, a mi na pamiątkę pozostają nowo utworzone pieprzyki na ramionach. Słońce nas po prostu przez tą chwilę spaliło.
Na Zanzibarze są piękne, białe plaże. Nie tak szerokie jak bałtycka, ale wystarczające. Natomiast występuje tu jedno zjawisko, którego my byliśmy świadomi, ale generalnie o tym się nie mówi – bardzo wczesne i długotrwałe oraz dalekie odpływy. Woda już od 9:00 się cofa w głąb morza z kilometr i wraca dopiero późnym popołudniem, może koło 16:00. W związku z tym w ciągu dnia w morzu kąpać się nie da. Możecie zobaczyć zresztą na naszych zdjęciach jak bardzo morza nie ma, a te szare plamy to po prostu bardzo ostre skały, po których bez butów też się chodzić nie da. Rafy tak blisko nie ma, nawet krabów nie ma za wiele na plażach.
Stąd po powrocie ze spaceru dekujemy się w pokoju – a pokój mamy super, z klimatyzacją i basenem oraz palmami za oknem (zresztą gorąco polecam Passion Boutique Hotel Zanzibar – z całego pobytu byliśmy bardzo zadowoleni). Bierzemy prysznic, robimy małe pranie i ruszamy na poszukiwanie obiadu (nasz hotel ma tylko europejskie obiady i bardzo wysokie ceny, a my chcemy zjeść coś lokalnego).
Szybko odkrywamy, że na Zanzibarze w pierwszej linii od morza są zbudowane głównie hotele, całkiem nieźle wyglądające, niewielkie (na szczęście nie ma tu dużych molochów). Natomiast od drugiej strony hotelu biegnie już droga, która jest zwykłą pokrytą pyłem i śmieciami drogą gruntową, przy której toczy się zwyczajne życie. Brudne, obdarte dzieci biegają boso, pasa się krowy, walają sterty śmieci, gdzieniegdzie są stragany z owocami i kilka chatek z bambusa służących za restaurację. Wchodzimy do jednej z nich, w której zjadamy przepyszne kalmary oraz ośmiornicę za jakieś 30zł za porcję. Tak żywimy się już do końca pobytu – lokalnie, niedrogo, zdrowo i pysznie.
Najedzeni potwornie idziemy odwiedzić dziewczyny – ich hotel jest bardziej hipsterski niż nasz. Ale też mają basen i fajny klimat, tylko dużo luźniejszą atmosferę i nie są przy plaży. Idziemy razem jeszcze popływać w morzu, które zdążyło wrócić na swoje miejsce. A woda jest cudowna, cieplutka, super przyjemna. Kasia jak weszła tak już wyjść nie chciała :)
Na kolację zjadamy kupione na straganie mango - bardziej z obżarstwa niż z głodu. Tropikalne owoce w Polsce nigdy nie smakują tak, jak na miejscu, zerwane dojrzałe z drzewa. Chcemy się nacieszyć tym smakiem ile się da.