Do Marakeszu dojeżdżamy już po północy. Dzwonię do naszego gospodarza, który miał nas odebrać z autobusu. Czekamy na niego chwilkę na gwarnym i nawet o tej porze bardzo ruchliwym dworcu. Pojawia się po 15 minutach i zaprowadza nas do riadu (Riad Raffa) - tradycyjnego, starego domu z dziedzińcem wewnętrznym. Obecnie takie riady służą często za hotele/pensjonaty.
Nasz riad znajduje się na starym mieście, w samym sercu medyny. Gospodarz prowadzi nas prawdziwym labiryntem uliczek - za dnia nie dotarlibyśmy na miejsce sami, a co dopiero teraz po ciemku w nocy. Wszystkie mury są takie same, nie mamy pojęcia w jaki sposób gospodarz wie, gdzie skręcić. A jak już do Riadu docieramy to od razu zostajemy poczęstowani tradycyjną marokańska herbatą - z miętą i dużą ilością cukru. Jest pyszna (zapobiegawczo poprosiliśmy o mało słodką). Dostajemy pokój na drugim piętrze - ma on okna tylko na wewnętrzny dziedziniec, w pokoju mieszczą się tylko 2 łóżka, a mikroskopijna łazienka jest od pokoju oddzielona tylko zasłonką. Jednak podoba nam się tutaj.
Bierzemy prysznic i szybko zasypiamy.
Rano czeka już na nas pyszne śniadanie, przed którym udaje nam się jeszcze zobaczyć taras na dachu i widok na miasto (a raczej na jego dachy). Przy śniadaniu odwiedza nas rodzina najpiękniejszych kotów, jakie w życiu widziałam. Gdybyśmy nie byli na innym kontynencie, to chyba pomimo mojej alergii przygarnęłabym któregoś z tych kociaków.
Zaraz po śniadaniu wyruszamy zobaczyć miasto, zanim jeszcze zrobi się upał. Udaje nam się wąziutkimi uliczkami dojść do jakiejś główniejszej ulicy, mimo faktu, że jesteśmy otoczeni murami i GPS oraz lokalizacja na google maps niespecjalnie działają. Mijamy dziesiątki, a potem setki kramów i kramików, gdzie sprzedawcy od samego rana wystawiają różne produkty na sprzedaż. Dalej dochodzimy do placu Jemma el-Fnaa, będącego centrum medyny. Od razu kupujemy tam świeżo wyciskany sok z owoców, bo już robi się gorąco, choć dopiero dochodzi 9:00.
Kawałek dalej pewna kobieta zaprasza nas do sklepiku, gdzie robi najpierw pokaz produktów przygotowywanych przez lokalną społeczność kobiet: perfum, mydełek, mieszanek przypraw i ziół. Zakupów nie robimy, bo jesteśmy na początku naszej podróży i zwiedzania.
Jako pierwszy odwiedzamy Pałac el Bahia, ze ścianami i podłogami wyłożonymi pięknymi mozaikami oraz bogato zdobionym sufitem. Pałac zapewnia przyjemny chłód, a ogród wewnętrzny daje cień. Ogród to jedyne miejsce, gdzie napotkaliśmy mnóstwo ludzi. Miejsce to jest zdecydowanie warte zobaczenia. Architektura arabska jest tak inna od europejskiej: lekka, kolorowa, finezyjna.
Potem idziemy do Pałacu el Badii, który jest dla nas już większym wyzwaniem ze względu na ciepło: po pierwsze - dochodzi południe, po drugie - budowla jest z kamienia i skumulowane ciepło nam nie pomaga, a jedyne drzewa znajdujące się na terenie ogrodu wewnętrznego i zapewniające cień są niedostępne. Wypijamy tam całą wodę jaką mamy. Pałac jest ogromny, ciekawy architektonicznie, a różowy piaskowiec nadaje mu arabskiego uroku.
Niedaleko pałacu znajduje się Nekropolia Sadytów, składająca się z mauzoleów, dziedzińca i ogrodów należących do lokalnej dynastii. Najciekawsze na pewno są grobowce, oczywiście zdobione mozaikami.
W drodze powrotnej mijamy Meczet Koutoubia (dopisek: we wrześniu 2023 uległ poważnym uszkodzeniom podczas trzęsienia ziemi) oraz bramy do medyny zwane Bab.
Znajdujemy restauracyjkę w pobliży placu Jemaa el Fna i zamawiamy tadżin, a właściwie danie w nim gotowane. Tadżin to gliniany garnek z pokrywką w kształcie komina, w którym umieszcza się mięso i warzywa i kładzie na ogień. Takie potrawy są przepyszne - jeśli tylko są dobrze przyrządzone. Niestety ten tadżin nas rozczarowuje - trochę kurczaka, marchewek i ziemniaków, prawie bez przypraw. Zabijamy głód, ale euforii smaków to tu nie ma.
Wracamy uliczkami do riadu. O dziwo udaje nam się nie zgubić - jakoś znaleźliśmy sobie punkty orientacyjne gdzie skręcić, po drodze mijając znowu setki kramików (o których jeszcze napiszę).
Jesteśmy umówieni na miejscu z kierowcą, który zabierze nas do Imlil.