Grzesiek już o 8:00 odbiera samochód z wypożyczalni i podjeżdża po nas. Mamy suva, więc w 4 osoby z bagażami jest wystarczająco miejsca. Pakujemy się i ruszamy Drogą Królewską - droga nr 35 na południe Jordanii.
Drogi są proste, szerokie, ruch niewielki, nie ma najmniejszego problemu z jazdą. Transport publiczny jest tu niezbyt popularny, stąd wypożyczenie samochodu jest na pewno w Jordanii najpewniejsza i najbardziej komfortową opcją.
Po drodze zatrzymujemy się w jakimś sklepiku przy drodze na kawę. Dostajemy kawę parzoną w takim małym kociołku, z przyprawami, czarną - mocną i dobrą. Ja proszę o dodatek mleka i cukru - nie ma z tym problemu, a kawa nadal jest wyśmienita. Kupujemy też placki na słono z różnymi przyprawami oraz cebulą. Sprzedawca od razu wypytuje nas skąd jesteśmy i daje naklejkę, żebyśmy napisali swoje imiona i nakleili na Polsce na mapie, która wisi na ścianie. Kolekcjonuje turystów z różnych stron świata :)
Po 2,5h jazdy docieramy do Rezerwatu Biosfery Dana, gdzie znajduje się nasz dzisiejszy cel – kanion Wadi Ghuweir.
Już sam zjazd do początku szlaku jest ciekawy, bo zjeżdża się z góry serpentynami dość stromo w dół. Zbyt stromo dla busów i autobusów, w związku z czym docierają tu tylko pojedynczy turyści.
Przy wejściu na szlak jest mały parking, a pan który go pilnuje pokazuje nam w którym kierunku się udać.
Sam początek szlaku jest płaski, idziemy między różowo-pomarańczowymi skałami, które z każdym metrem robią się coraz większe. Aż docieramy do miejsca, gdzie z dwóch stron wyrastają strzeliste, różowe skały. Tu zaczyna się magia. Kanion jest piękny: im dalej się idzie – tym jest piękniejszy. Różowe piaskowce mają niesamowite kształty, wyrzeźbione przez wodę i wiatr skały falują i ukazują naszym oczom formy podobne do słojów drzewnych. Dnem kanionu płynie niewielki strumyczek, który miejscami robi się na tyle szeroki, że trzeba się zastanowić dobrze, jak go ominąć nie mocząc butów. Z czasem napotykamy na drodze coraz więcej drabinek i uchwytów pomagających turystom w pokonaniu szlaku i ominięciu wody. Czasem trzeba przejść pod wielkim zwalonym głazem, innym razem pod głazem, który utknął pomiędzy ścianami kanionu. W pewnym momencie dochodzimy do miejsca, gdzie trzeba wejść w wodę, która ma może kilkanaście stopni (nie jest taka zimna, jak się wydaje na początku…). Dziewczyny mają buty trekkingowe, których nie chcą zamoczyć, ale ja mam stare, szmaciane adidasy, więc włażę w nich do wody, bo mi potem wyschną bez problemu. Dzięki temu unikam przymusowego masażu stóp, podczas brodzenia boso w zimnej wodzie po kamieniach. Jest wesoło, jest coraz piękniej.
Pogoda też jest idealna – jest ciepło, ale wśród skał nie czujemy upału. Na szczęście dziś ani wczoraj nie padało, nie ma więc też zagrożenia flash flood (szybką powodzią), która w tutejszych kanionach stanowi największe niebezpieczeństwo i zdarza się właśnie po opadach deszczu. Następuje tak szybko, że nie ma gdzie uciec, więc lepiej w takim momencie w ogóle nie przebywać w kanionie.
W pewnym momencie na ścianach skalnych pojawiają się glony, powietrze robi się bardzo wilgotne, czujemy, że zmienił się mikroklimat. Wkrótce potem, po około 2 godzinach wędrówki i pokonaniu 7-8 km, dochodzimy do najbardziej spektakularnego miejsca w Wadi Ghuweir – oazy. Tutaj skały się od siebie odsuwają dając więcej przestrzeni, dno kanionu pokrywa rozlany strumień i trawy, a w skałach rosną drzewa i mniejsze rośliny. Bajeczne zjawisko!
Chwilkę odpoczywamy i decydujemy, że nie idziemy dalej, bo cały szlak ma kilkanaście kilometrów w jedną stronę, a nas jeszcze czeka dziś trochę jazdy.
Zawracamy więc i ponownie cieszymy się widokami, tylko z innej perspektywy. Kanion naprawdę robi wrażenie, jest urozmaicony, a szlak nie jest trudny. W drodze powrotnej Grzesiek przenosi dziewczyny przez wodę – ja idę sama, bo i tak mi chlupie w butach :) Na tym odcinku mamy kupę śmiechu.
Wracając spotykamy grupkę ludzi, która dopiero rozpoczyna szlak mimo, że dochodzi 15:00. Chyba nie przejdą całego, bo nie wyobrażam sobie przechodzić tej trasy po ciemku, zwłaszcza, że niektóre panie są w sandałach…
Aż żal nam było wyjść z tego pięknego, różowego, rzeźbionego przez naturę cuda na palące słońce Jordanii i ścieżkę, którą wróciliśmy na parking. Zwłaszcza, że droga powrotna minęła nam szybko.