Z dworca autobusem idziemy około 20 minut do mieszkania, które wynajęłyśmy na nasz pobyt. Mieści się ono w dzielnicy Landstrasse, w pięknej kamienicy i już samo przejście zdobionego korytarza wprowadza nas w dobry nastrój.
Zostawiamy bagaże, nakreślamy plan na dziś i ruszamy na zwiedzanie. Nasz nocleg znajduje się około 2km od Starego Miasta, więc prawie wszędzie gdzie chcemy dojdziemy przez te kilka dni na nogach.
Najpierw idziemy zobaczyć Hundertwasserhaus - dom zaprojektowany przez słynnego austriackiego architekta Friedensreicha Hundertwassera. Kolorowy budynek wyróżnia się na tle innych obiektów swoją nieszablonowością. Przywodzi mi na myśl domy projektowane przez Gaudiego. Obaj architekci najwyraźniej puścili wodze wyobraźni, tworząc w ten sposób coś nowego, swój własny styl, zamiast dopasowując się do aktualnie panującej mody. Myślę, że mieszkanie w takim budynku sprawia dużo frajdy, pomijając wieczne tłumy turystów odwiedzających to miejsce.
Jest pora obiadowa, więc od razu postanawiamy iść na słynny wienner schnitzel - sznycel wiedeński. Jadłam już go kiedyś, będąc w Wiedniu przejazdem i wtedy kompletnie nie wywarł na mnie wrażenie - zwykły kotlet w cieście. Tym razem trafiamy jednak do wyśmienitej restauracji, w której sznycel przyrządza się z cieniutkiego kawałka polędwicy w super chrupiącej panierce i podaje z sałatką ziemniaczaną. Porcje są ogromne i pyszne, więc porządnie się najadamy, popijając wszystko rieslingiem.
Stąd mamy już tylko kawałeczek na Stare Miasto. Wchodzimy w nie akurat od strony gotyckiej Katedry św. Szczepana, która jest najbardziej znanym obiektem sakralnym Wiednia. Katedra, jak to gotyckie kościoły, robi wrażenie swoją strzelistością z zewnątrz oraz sklepieniem krzyżowo-żebrowym wewnątrz. Ma swój niepowtarzalny klimat i w dodatku można ją zwiedzać za darmo, co w dzisiejszych czasach jest coraz większą rzadkością.
Po wyjściu z katedry plątamy się uliczkami Starego Miasta, przechodząc obok barokowej kolumny Świętej Trójcy, zahaczając o lodziarnię z pysznymi lodami, mijając kościół św. Piotra i tak podchodzimy pod Hotel Sacher przed którym ciągnie się długa kolejka po znany torcik Sacher, wypiekany od lat według tradycyjnej receptury. Zaglądamy tylko w okna Cafe Sacher i wnętrza faktycznie robią wrażenie - kawiarnia istnieje od 1876 roku i zachowała swój dawny charakter.
Mijamy okazałe, secesyjne i barokowe budynki, a także mniej okazały stary ratusz, który byśmy przeoczyły gdybym akurat nie spojrzała na mapę.
Docieramy w końcu pod zegar Ankeruhr - powstały w latach 1911–1914 secesyjny zabytek, który ozdabia mostek przechodzący nad jedną z uliczek. Zegar ma unikatową konstrukcję, a wmontowane figury co minutę zmieniają delikatnie położenie. W ciekawy sposób jest pokazana na zegarze aktualna godzina. Jest on naprawdę unikatowy.
Dalej idziemy nad Dunaj, przechodzimy na drugi brzeg i wciąż klucząc wśród pięknych budynków docieramy do Prateru. Już zapada zmrok i z daleka widać kolorowo oświetlone atrakcje znajdujące się w parku z Diabelskim Młynem na pierwszym planie. Wstęp do Parku jest darmowy i możliwy całą dobę, ale każda atrakcja jest osobno płatna. Sam Diabelski Młyn do tanich nie należy, ale chcemy zobaczyć z niego panoramę miasta, którą ogląda się z wysokości 60m. Widoki i sama przejażdżka niestety rozczarowują i nie są warte tej ceny. Poza faktem, że Diabelski Młyn powstał już w 1897 roku i posiada status najstarszej czynnej atrakcji tego typu na świecie, nie ma w nim nic szczególnie atrakcyjnego.
Próbuję jeszcze wyciągnąć dziewczyny na karuzelę łańcuchową, która kręci się na wysokości 117m, ale żadna nie daje się namówić... Szczerze mówiąc, gdy patrzę na karuzelę z wysokości Młynu, to im się nie dziwię.
Wracamy na nogach do domu, już dość zmęczone, bo przeszłyśmy dziś kilkanaście kilometrów. Po drodze zatrzymujemy się we włoskiej knajpce (jedynej, gdzie znajdujemy mohito w przystępnej cenie), gdzie obsługuje nas sympatyczna Polka i równie sympatyczny Słowak. Najwyraźniej w Wiedniu najtrudniej trafić na austriaka ;)