Z samego rana jedziemy na pustynię Wadi Rum. Pustynię słynną na cały świat, bo to tu kręcono takie filmy jak ”Marsjanin”, „Gwiezdne wojny” czy „Diuna”. My jednak chcieliśmy odwiedzić tą pustynię z innego powodu, mianowicie: mieliśmy niedosyt po dość krótkim (jednonocnym) pobycie na Saharze w Maroko i chcieliśmy spędzić na pustyni po prostu więcej czasu.
Wadi Rum jest poza tym bardzo atrakcyjna, ponieważ nie jest to miejsce gdzie piasek czy kamienie ciągną się po horyzont. Tu występują przeróżne, bardzo ciekawe formacje skalne, które w dodatku ze względu na skład mają intensywny, pomarańczowo-czerwony kolor. Te najbardziej znane można obejść na nogach w dwa dni, lub objechać samochodem w kilka godzin.
Nie byliśmy przekonani co do zwiedzania Wadi Rum na nogach ze względu na upał, który mógłby nas pokonać. W dodatku tutaj za naprawdę niewielkie pieniądze można zarezerwować nocleg z wyżywieniem w obozie na pustyni (tzw. Desert Camp), których jest tu mnóstwo, a u gospodarza wykupić wycieczkę jeepem po okolicy. Tak też zrobiliśmy.
Po kupieniu biletów w Wadi Rum Visitors Center (można tu też na miejscu zarezerwować wycieczki), skąd roztacza się widok na formację skalną zwaną Siedem Filarów Mądrości, pojechaliśmy dalej 8km na południe do jedynej zamieszkanej na stałe części pustyni – małej miejscowości Rum. Tam na parkingu umówiliśmy się z Beduinem który miał być naszym kierowcą. Czekając na niego, nakarmiliśmy kilka bezdomnych psów, pozbywając się tym samym resztek wczorajszego, czyli całego dzisiejszego obiadu. Nasz kierowca przyjechał prawie na czas i wskazał nam pobliski ogrodzony niewielki parking przy domu, gdzie mieliśmy zostawić nasz samochód na najbliższe dni. Przerzuciliśmy bagaże, przesiedliśmy się do jego jeepa 4x4 (po piachu bez odpowiedniego napędu daleko nie zajedziesz) i ruszyliśmy na objazd Wadi Rum.
Najpierw podjechaliśmy pod pobliskie skały, które okazały się być niezłym punktem widokowym. Trzeba było tylko się na niego wdrapać. Wadi Rum od razu nam się spodobała – niby piaszczysta, ale tu i ówdzie upstrzona skałami, tak jakby ktoś je porozrzucał po okolicy jak rodzynki w cieście. Potem pojechaliśmy pod Czerwoną Wydmę – ogromną górę piachu o fantastycznym, czerwonym zabarwieniu. Tam spędziliśmy mnóstwo czasu, najpierw napawając się widokami, a potem mając niezłą frajdę podczas biegania po wydmie w te i wewte. Następnie minęliśmy Mały Łuk Skalny i zatrzymaliśmy się przy niewielkim Kanionie Khazali, w którym na skałach wyryte są inskrypcje i rysunki. Potem czekał nas trochę dłuższy fragment drogi, więc jedziemy na pace z głowami szczelnie owiniętymi chustami i w okularach przeciwsłonecznych, żeby piasek nie ciął nam nieprzyjemnie twarzy i nie wpadał do oczu. Tu czeka nas wspaniały punkt widokowy na całą okolicę, na który oczywiście wdrapujemy się najwyżej jak się da, na samotną wysoką skałę. Po jakimś czasie schodzimy na dół, gdzie stoją namioty beduińskie i powinno być nasze auto, ale go nie ma. Wchodzimy więc do dużego namiotu służącego za pustynna kawiarnię, zostajemy poczęstowani herbatką (jak to w północnej Afryce super słodką i pyszną), pozwalamy Beduinom pokazać nam lokalne mydełka, perfumy i inne ręczne wyroby wystawione na sprzedaż, no i ciągle czekamy na naszego kierowcę. W końcu stwierdzamy, że chyba jednak tu się nie pojawi i zaczynamy o niego dopytywać. Okazuje się, że pojechał kawałek dalej, pod dużą skałę gdzie jest cień. Poszliśmy tam na nogach i odkryliśmy, że przygotowuje nam lunch. Bo w sumie zobaczyliśmy niby tylko kilka miejsc, ale minęło już parę ładnych godzin.
Lunch okazał się super obfity, pyszny i mocno warzywny, co trafiło idealnie w nasze raczej bezmięsne gusta. Jedliśmy chyba galayach, czyli coś w stylu leczo z pomidorów i cebuli, razem z beduińskim chlebkiem. Na lunchu spędzamy jakieś 1,5h, kiedy trwa największy upał. Jest bardzo ciepło, ale przyjemnie, nie jest tak że się słaniamy z gorąca.
Po lunchu podjeżdżamy pod Skałę Grzyb, gdzie trwa mecz siatkówki między lokalsami a turystami. Znowu spędzamy tu sporo czasu, bo Wadi Rum jest niezwykle fotogeniczna. Następny przystanek to Kanion Abu Khashaba, gdzie odbywamy 30-to minutowy spacer, bo kierowca wysadza nas w jednym miejscu i mówi, że spotkamy się po drugiej stronie kanionu. Ten kanion to właściwie droga między skałami, coraz węższa, gdzie w pewnym momencie trzeba się na leżące skały wdrapać by móc kontynuować drogę. Po drugiej stronie za to czeka nas wydma, z której można pozjeżdżać na desce (sandboarding) - ale nie korzystamy, oraz herbata beduińska, którą chętnie pijemy bo świetnie zaspokaja pragnienie. Po dłuższej przerwie jedziemy na Łuk Skalny Um Frouth, na który się wdrapujemy i robimy obowiązkowa sesję zdjęciową, jednocześnie podziwiając z góry okolicę. Nasz kierowca mówi (łamaną, ale zrozumiałą angielszczyzną), że będziemy powoli kierować się w stronę obozu. Prosimy więc jeszcze, żeby nas podrzucił pod Łuk Skalny Burdah. Okazuje się on być naprawdę daleko, więc jedziemy spory kawał czasu, aż kierowca prowadzi nas do miejsca gdzie tą formację widać z oddali. Słońce już powoli zniża się nad horyzontem, więc tam dziś niestety nie dojedziemy. Ale to nic – widzieliśmy już prawie wszystkie najbardziej znane formacje tego rejonu. Ostatnią jest Skała Kurczak, przy której też mamy niezły ubaw - no bo na kurczaka trzeba się wspiąć, zwiesić z niego, położyć na jajku i w ogóle można tu tyle ciekawych rzeczy robić! ;)
Stąd jedziemy już do obozu.
Nasz obóz to Mohamad Mutlak Camp, który serdecznie polecam. Zostajemy ciepło przyjęci i tej nocy w obozie jesteśmy sami, poza gospodarzami oczywiście. Dostajemy dwuosobowe namioty z łóżkami, więc rzucamy nasze bagaże, pożyczamy czajniczek z herbatą, szklaneczki i idziemy na wydmę za obóz oglądnąć zachód słońca na pustyni. Jak to na pustyni – robi się błyskawicznie chłodniej i wietrznie, więc zakładamy kurtki i zarzucamy kaptury. Zachód, jak to zachód, jest piękny, a jak tylko się kończy to na pustyni gaśnie światło i zapada ciemność.
Bierzemy cieplutki prysznic i idziemy na kolację: zarb, czyli tradycyjny beduiński „grill”. Polega on na tym, ze w piasku wykopuje się dół, rozpala w nim ogień, jak płomienie osłabną i utworzy się żar to kładzie się na niego kociołek żeliwny wypełniony warzywami i mięsem, a całość przykrywa kocem i zasypuje piaskiem. Coś jak nasze prażone ziemniaki, tylko pod piaskiem. Całość praży się w ten sposób 2-3 godziny.
Dla naszej czwórki zastawiono jedzeniem na kolację cały stół, więc najedliśmy się niemiłosiernie, a na koniec dostaliśmy jeszcze pyszne tradycyjne słodycze w typie baklawy.
Resztę wieczoru spędziliśmy na rozmowach i graniu w karty. Magda z Kasią miały jeszcze jednego farta – akurat gdy były na zewnątrz zobaczyły meteroid, który wpadł w atmosferę i po kilku sekundach rozpadł się na mniejsze kawałki. Podobno wrażenia niezapomniane. Ale nie jest to tu norma, nasz gospodarz tez pierwszy raz w życiu coś takiego widział.
Śpimy dobrze, otoczeni ciszą i ciemnością jakiej nie znajdziecie w Europie. Nawet w najciemniejszych zakątkach Bieszczad.
Kolejny dzień postanawiamy wykorzystać na pieszą wycieczkę po pustyni. Generalnie każdy z lokalsów, któremu to mówimy puka się w głowę, ale nasz gospodarz przyjmuje nasze plany ze zrozumieniem i pokazuje nam, którędy iść na Białą Pustynię, do której chcemy dotrzeć.
Wadi Rum jest świetna na trekkingi, ponieważ różnorodne skały stanowią świetne punkty orientacyjne, więc nie można się tu zgubić tak łatwo, jak np. na Saharze, gdzie wchodzisz za wydmę, obracasz się i już nie wiesz w którą stronę iść i skąd przyszedłeś. Dodatkowo pogoda jest wspaniała, około 25 stopni, więc idealnie ciepło. Bierzemy zapasy wody, daktyli, sandały na nogi i w drogę.
Mijamy kolejny obóz, wychodzimy na spory piaszczysty otwarty teren, po czym docieramy do skał na które postanawiamy się wdrapać. Z wyjątkiem Kasi, bo wejście jest dość strome, nie wiemy jak będzie wyglądać zejście, więc Kasia postanawia wejść inna skałę w okolicy. Widoki są przednie, znajdujemy też wygodne zejście w dół. Przysiadamy na posiłek z daktyli, ale obsiadają nas stada much, więc postój jest średnio udany. Ja się cała zawijam w chustę, łącznie z twarzą.
Po chwili ruszamy dalej, i spędzamy kolejne godziny chodząc od skały do skały. Odkrywamy mały łuk skalny, jakieś tajemnicze drzwi zamontowane w wykutej skale (skarbiec Alladyna???) i fajne ścieżki prowadzące przez pustynię. W pewnym momencie podjeżdża do nas dwóch arabów w jeepie i dają nam po butelce wody mineralnej :) Używając google maps docieramy w końcy do Białej Pustyni, która co prawda biała nie jest, ale w porównaniu do reszty Wadi Rum ma zdecydowanie jaśniejszy piasek. Tam robimy sobie lunch, znów opatuleni w chusty, abyśmy mogli coś zjeść, a nie by to nas zjedzono.
Po przerwie kontynuujemy nasz trekking, tym razem w kierunku oddalonych trochę skał, które mają owalny kształt i wyglądają, jakby czekały aż na nie wleziemy. Tak też robimy – nie chcemy w końcu ich zawieźć. Przy okazji odkrywamy kolejny świetny punkt widokowy. Śmiem podejrzewać, że tu świetne punktu widokowe są wręcz na każdej skale.
Kilka godzin trekkingu w gorącu za nami, jest już głębokie popołudnie, więc kierujemy się z powrotem w stronę obozu. Droga powrotna prowadzi głównie przez piach, cienia nie ma ani trochę. Grzesiek chce jeszcze dotrzeć na wydmę, która majaczy wśród skał na horyzoncie, ale nie znajduje chętnych mu towarzyszyć wśród pozostałych uczestników wycieczki i w końcu sam stwierdza, że jednak może nie tędy droga powrotna prowadzi.
Do obozu docieramy bez problemu. Niestety przestał być już cały tylko dla nas, gospodarzy i jego stada kóz. Dojechała wycieczka Brytyjczyków, dość rozgadanych zresztą. Ciszy w obozie więc dziś nie będzie.
Na kolację znowu dostajemy zrab, z trochę innym składem niż wczoraj, ale tak samo pyszny.
Mieliśmy jeszcze jeden niecny plan: spędzić dzisiejszą noc na pustyni pod namiotami, ale z dala od obozu. Co prawda można w obozach taką atrakcję zarezerwować – wtedy lokalny kierowca wywozi was na pustynię i pod prostym namiotem lub plandeką, wśród skał rozkłada obóz na jedną noc. My jednak mamy namioty ze sobą, więc chcieliśmy po prostu sami gdzieś dotrzeć i się rozbić. To jednak nie jest takie proste jak brzmi, gdy się nie zna pustyni. Po zmroku wieje tu wiatr, jest bardzo ciemno, można też napotkać różne zwierzęta, więc trzeba dobrze dobrać odpowiednie miejsce na obóz. Chciałabym spróbować takie znaleźć, nawet z pomocą lokalsów, no bo w końcu rzadko się ma okazję spać na dziko na takiej pustyni. Ale koniec końców zostaję przegłosowana i zostajemy na noc w obozie. Też w namiotach, tylko w standardzie VIP, z łóżkami i ciepłą wodą dostępna w prysznicu.
Dnia trzeciego z rana pakujemy się, jemy pyszne śniadanie, po raz kolejny długo rozmawiamy z naszym przezabawnym gospodarzem, aż w końcu przyjeżdża po nas jeep. Pora wracać. Zostajemy odwiezieni na parking gdzie czeka nasz samochód. Żegnaj piękna Wadi Rum! Może jeszcze kiedyś tu wrócimy…