Do tej pory z Ammanu jechaliśmy z północy Jordanii na południe tak zwaną Drogą Królewską, a więc drogą nr 35. Z Wadi Rum wracamy na tą trasę i kierujemy się nią dalej na południe, aż do samej Akaby. Niestety w Akabie nie zatrzymujemy się z braku czasu – gdybyśmy mieli 2 dni więcej, to zapewne spędzilibyśmy ze 2 dni nad zatoką, w tym jeden na nurkowaniu.
Tymczasem dojeżdżamy do Akaby i wjeżdżamy na drogę 65 – czyli wracamy na północ kraju trasą równoległą do tej, którą przyjechaliśmy. Po drodze zatrzymujemy się na stacji benzynowej po jakieś jedzenie, a z samochodu stojącego przy ulicy kupujemy 2 siatki owoców, głównie bananów. Nie samymi podróżami w końcu człowiek żyje…
Nasz cel to wąwóz Wadi Numeira. Jest on mniej popularny niż Wadi Ghuweir czy Wadi Mujib. A więc mniej turystów tu trafia – dla nas idealnie! Samo wejście do wąwozu niełatwo znaleźć bez posiadania współrzędnych GPS. Na trasie 65 na wysokości poletek z odsalaną wodą trzeba znaleźć pomnik wyglądający jak brama, wjechać w gruntową drogę znajdującą się naprzeciwko (dopiero za drugim podejściem trafiliśmy na właściwą) i podjechać kilkaset metrów do wejścia do kanionu. Zostawiamy samochód na jakimś piaszczystym placyku z nadzieją, że będzie tu gdy wrócimy.
Kanion zapiera nam dech prawie od samego początku, już gdy przy wejściu odnajdujemy wielki głaz zawieszony między skałami. Trasa jest szeroka, dnem kanionu płynie niewielki potoczek, który z czasem robi się coraz szerszy. Po kilku zakrętach czujemy się już jak w Wielkim Kanionie w US – przejście się zwęża, otaczają nas wysokie różowe skały przepięknie wyrzeźbione przez naturę, wody robi się coraz więcej. Im dalej tym piękniej i ciekawiej.
Pamiętajcie, że w takich miejscach zawsze wcześniej trzeba się upewnić czy tu lub w okolicy nie padał lub nie będzie padał deszcz, bo w kanionie oznacza to powódź błyskawiczną. I uwierzcie mi – niewiele tu miejsc gdzie można przed nią uciec wspinając się na skały.
Idąc coraz dalej najpierw przeskakujemy potok, potem po nim przechodzimy gdy przecina nam drogę, dalej przejścia są coraz większym wyzwaniem (w pewnym momencie trzeba wejść w rwący potok w którym znajdujemy ciało utopionego węża), aż w pewnym momencie dochodzimy do punktu, który sprawił nam największą frajdę: do miejsca gdzie kanion jest wąski, a woda wypełnia do głębokości kolan całe dno. Tam trzeba było ściągnąć buty i – jak to się mówi w korpo – wyjść poza swoją strefę komfortu: wejść do zimnej wody i przejść kawałek trasy po kamieniach. Ja olałam ściąganie butów i przeszłam w nich (plus posiadania starych, szmacianych adidasów, których nie szkoda zniszczyć i szybko schną). Dziewczyny obute w lepszy sprzęt musiały pokonać ten fragment boso. Grzesiek w sandałach też dał radę. Ale radochy przy tym mieliśmy mnóstwo.
Kanionem szliśmy jeszcze kawałek dalej, aż w sumie po jakiejś godzinie od wejścia dotarliśmy do miejsca w którym głaz zagradza dalszą drogę. Można na niego wejść i kontynuować trekking, ale stwierdziliśmy, że dalej jest więcej tego samego, więc zawróciliśmy. Wyszliśmy z kanionu już popołudniem, a jeszcze czekała nas trasa dalej na północ, nad Morze Martwe.
Jadąc trasą 65 na północ po prawej mieliśmy skały, po lewej najpierw solanki, a potem dojechaliśmy do Morza Martwego. Cały czas od Akaby widzieliśmy też skaliste brzegi Izraela, który jest w stanie nieustannej wojny.
Naszym celem było spędzić tę noc pod namiotami, rozbijając się na dziko. Niestety nasza wizja rozłożenia się na ciepłym piasku pustyni lub na plaży nie do końca pokryła się z rzeczywistością, bo pustynie Jordanii okazały się głównie skałami, na które nijak nie da się wjechać samochodem ani rozbić na nich namiotu, ewentualnie kupą kamieni i kurzu, a plaże nad Morzem Martwym też nie grzeszą piaskiem, za to składają się głównie ze skał, kamieni i soli. Jadąc od Wadi Numeira cały czas szukaliśmy miejsca gdzie potencjalnie można rozbić namiot. Minęliśmy po drodze skałę Żona Lota, która podobno właśnie tutaj zamieniła się w słup soli uciekając z Sodomy i Gomory i dojechaliśmy w okolice cypelka porośniętego drzewami oliwnymi (jedyne zielone miejsce w okolicy). Tam kilkukrotnie zjeżdżaliśmy z głównej drogi szukając miejsca w miarę płaskiego, nie skalnego/kamienistego, którego nie będzie widać z drogi głównej. W końcu znaleźliśmy! W samą porę bo słońce już się zaczęło chylić ku zachodowi.
Zaparkowaliśmy więc samochód, wyciągnęliśmy bety z bagażnika i zadowoleni rozbiliśmy sobie namioty, racząc się widokiem zachodzącego słońca nad Morzem Martwym i Izraelem. Gdy zapadł zmrok wyciągnęliśmy kupione po drodze na wynos falafele i zasiedliśmy do kolacji. Długo się nią nie cieszyliśmy, bo po kilku minutach zobaczyliśmy światła zjeżdżającego z głównej drogi samochodu, który kierował się w naszą stronę. Przygasiliśmy latarkę ale było już za późno, na pewno nas widzieli. Pytanie tylko czy to zbiry czy policja?
Okazało się, że opcja druga była bliżej prawdy (na nasze szczęście). Podjechał do nas samochód z którego wysiadło 4 wojskowych z noktowizorem, więc nie było opcji żebyśmy zostali przez nich niezauważeni. Rozmowa zaczęła się więc od serii pytań do nas „skąd jesteście? co tu robicie?” i dalej: „a teraz paszporciki proszę, a czy wy wiecie że tu strefa przygraniczna? a tu nie wolno, a u sąsiada wojna, tu potwory się kręcą (tłumaczenie by google translator), a skończcie sobie kolację i zwijajcie się stąd prędziutko. Dziękujemy, dobranoc i powodzenia.”
No i tyle z naszych planów wyszło. I tak skończyło się to dość bezboleśnie dla nas, bo panowie w mundurach równie dobrze mogli nas zwinąć do aresztu za przebywanie tam, gdzie nas nie powinno być.
Zwinęliśmy się szybciutko, choć w ciemności całkowitej, bo namioty znacznie szybciej się wrzuca do bagażnika z wszystkim jak leci niż się je z niego wyciąga i rozkłada.
Znaleźliśmy na mapie jeszcze 2 pola namiotowe w okolicy. Więc jak nie na dziko, to chociaż na standardowo spróbujemy. Ale pola te okazały się rzekome, jednego nie było, a drugie okazało się ciemnością porośniętą krzakami bez żywego ducha w okolicy. Niepowodzeniem zakończyło się też szukanie miejsca pod namiot w okolicy tych nieistniejących pól namiotowych. No i cały nasz misterny plan szlag trafił, a dzień skończył się tym że musieliśmy jechać do najbliższego hotelu 40 minut i spać pod dachem, z dostępem do ciepłej wody, jak cywilizowani ludzie. Beznadzieja.