Muang Ngoi to przefantastyczna wioska, totalnie odcieta od swiata. Nawet droga tam nie dociera - trzeba doplynac z Nong Kiaw lodzia (godzina drogi, 20tys kipow).
Nocleg znajdujemy bez problemu, choc wioska sklada sie z jednej ulicy. Za pokoj w ktorym spokojnie mieszcza sie 4 osoby, zaraz nad brzegiem rzeki, placimy 50tys kipow. Wody cieplej nie ma w calej wiosce, trzeba ja podgrzac na ognisku - i znowu po kazdej kapieli pachniemy wedzonka :) Swiatlo wlaczaja po zmroku, a wylaczaja o 22.00.
Juz w pierwszy dzien idziemy na spacer po oklicy - nie ma sensu brac przewodnika na trekking, bo droga jest tylko jedna, prosta, i swietnie spaceruje sie samemu. Idziemy w strone wioski Banna, ktora jest polozona ok 1,5 godziny marszu od Muang. Widoki przepiekne - gory, na zboczach palmy, pola ryzowe. Jest to najpiekniejsze miejse jakie do tej pory widzielismy w Azji - tu naprawde czujemy, ze znalezlismy sie w niedostepnej, niezadeptanej przez turystow czesci swiata.
Po drodze mijamy jaskinie, zeby w ogole ta droga przejsc trzeba zaplacic wstep (10tys K). Wokol pasa sie krowy, w bagnie na polach laotanskie dziewczynki lowia ryby. Cudo!
Wioska tez jest niesamowita - ludzie zyja tam totalnie odcieci od swiata. Sa przy tym bardzo mili i z usmiechem witaja kazdego przybysza. Zakochalismy sie w tym miejscu.
Wracamy wieczorem - na Wigilie. Ukapani, ubrani w najlepsze ciuchy (czyli czyste spodnie i polary, wybil sie Grzes - mial koszule! Niestet zapomnial lakierkow... ;) ) siadamy do stolu w restauracyjce naszego guest housu, otoczeni przez palmy zamiat choinek. Nie mamy oplatka, wiec lamiemy sie plackami pszennymi smazonymi na ognisku, kupionymi na ulicy od jakiejs staruszki. Jemy ryby, w ktorych jest wiecej osci niz miesa, frytki i surowke, popijajac Beerlao. Na deser wlasciciel przynosi nam cos w rodzaju paczkow z kawalkiem banana w srodku - tutejsze ciasto, i daje po kolejce laotanskiej whisky z ryzu - czyli po naszemu jest to 20-45% bimber. Sa to na pewno najbardziej nietypowe swieta jakie mamy w zyciu...
25.12
Dzis Boze Narodzenie, wiec robimy sobie dzien lenistwa. Pozyczamy dwie wedki i idziemy na ryby. Niestety musimy wyjsc daleko za wioske, bo przy wiosce wedkowanie jest zabronione. Potem okazuje sie ze wedki nie maja splawikow, maja za to spore ciezarki - sa przystosowane do lowienia z lodzi, a nie z brzegu. Po bezskutecznych proboch zrobienia czegos co by zastapilo splawik rezygnujemy z wedkowania. Za to zamiast ryby widzimy plynaca po rzece krowe :) Dopingujemy ja gdy probuje doplynac do brzegu - udaje sie!
Wracajac do wioski znajdujemy po drodze drzewo z zoltymi owocami, o drzewo jest oparty dlugi kij bambusowy. Dotykamy kijem owoca - a on spada. Dotykamy drugiego - spada. Zlapalismy szesc. Po przekrojeniu okazuje sie ze to grapefruity - przepyszne, choc jeszcze nie do konca dojrzale. I wcale nie sa gorzkie. Zjedlismy 3 na obiad :) Reszta dnia uplywa w blogim lenistwie, spedzamy ja lezac w hamaku na bambusowej werandzie naszego domku, patrzac na rzeke, lasy i gory. Zastanawiamy sie, czy nie zostac tu na stale...
Post Scriptum.
Jest 8.07.2009. Wlasnie wyczytalam, ze owoce ktore jedlismy to nie grapefruity, tylko POMELO - przodek grapefruitow. No coz - czlowiek uczy sie cale zycie....