Geoblog.pl    zig    Podróże    Berlin 2009    Squaty, demonstracja i Openair - współczesne oblicze Berlina
Zwiń mapę
2009
23
maj

Squaty, demonstracja i Openair - współczesne oblicze Berlina

 
Niemcy
Niemcy, Berlin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 929 km
 
Na dzień dzisiejszy Kasia została naszą prywatną przewodniczką. Dzięki temu zamiast wlec się cały dzień z przewodnikiem w formie książki spacerujemy sobie na luzie po różnych częściach Berlina, poznając również jego bardziej swojskie oblicze. Jak bardzo swojskie - przekonaliśmy się dopiero wieczorem. Ale, ale... zacznijmy od początku.

Na początku był spacer urokliwymi uliczkami, tam gdzie "jest ten największy w Berlinie blok socjalny, co to niedawno był w nim pożar, ..., a tam niedaleko ja mieszkałam" - jak opowiadała nasza tourist guide. Spacer był osłodzony drożdżówkami, które - prawie takie jak polskie - po angielskim gumowatym pieczywie są dla nas rajem w ustach.

Po tym początku był Checkpoint Charlie - dawny punkt kontroli granicznej między NRD a Berlinem Zachodnim. Turystów tam co nie miara, a sklepów z pamiątkami i handlarzy rosyjskimi, futrzanymi czapkami jeszcze więcej. Samo miejsce jest na pewno żelaznym punktem na trasie zwiedzania Berlina, bo poza symbolicznym już stanowiskiem kontrolnym można tam obejrzeć uliczną wystawę ze zdjęciami z czasów Muru berlińskiego i z czasów zaraz po jego zburzeniu. Podwójna brukowana linia na ulicy wyznacza przebieg muru tam, gdzie już go nie ma. Straszne to trochę gdy zdamy sobie sprawę z tego, jak z ludźmi obeszła się historia...

Po tym jakże poważnym ranku (czyli już oczywiście jest grubo po 12.00) chcemy zobaczyć bardziej rozrywkowe miejsca.
Spacerkiem idziemy na Potsdamer Platz, który początkiem lat '90 był jeszcze całkiem pusty, a potem stał się największym placem budowy w ówczesnej Europie. Jak grzyby po deszczu powstały tam nowoczesne budynki z Sony Center na czele. Pod jego futurystycznym dachem jest otwarty plac, gdzie można sobie usiąść i odsapnąć chwileczkę, gdy jest się zmęczonym i zmachanym (jak my) turystą. Można się pogapić na ludzi wokoło, zrobić zdjęcie z wielka żyrafa z klocków, a potem pójść na centralną część placu, wdrapać na ustawione tam platformy, pooglądać plac z poziomu powiedzmy półtora słonia, albo wspomnianej żyrafy i w gablotach wmontowanych w te platformy poczytać jeszcze trochę o historii.

Stąd mamy jeszcze kawałek, żeby dotrzeć do Pomnika Holokaustu, czyli labiryntu 2711 betonowych bloków. To miejsce ma jakąś taką atmosferę, że zapomina się o powadze całego pomnika i większość osób po prostu zaczyna się między tymi blokami bawić w chowanego albo berka. Ewentualnie w seryjnego fotografa, bo sceneria do robienia zdjęć jest nieziemnska. Ku naszej 'nieuciesze' ciężko się tam też zgubić, bo bloki są na planie dość regularnej siatki.
Szybko stwierdziliśmy, że przyszła pora na poznanie swojskiej strony miasta.

Zaczęło się od rzeczy niezbędnej każdemu - posiłku. Cienkie, smażone kiełbaski z ketchupem lub musztardą, czyli słynna niemiecka wurst, to coś obok czego nie można przejść bez spróbowania. A że my akurat na eksperymenty kulinarne jesteśmy baaardzo otwarci, to i tym razem trzeba było zaspokoić naszą ciekawość. Opinia końcowa: ujdzie, ale nasze polskie kiełbasy z grilla są o niebo lepsze. Ciekawostką dla nas były za to przeróżne sosy do frytek, takie jak jabłkowy czy orzechowy. W tym jednak przypadku obstaliśmy przy ketchupo-podobnym wyrobie...

Najedzeni i napojeni ruszyliśmy zdobywać niemieckie squaty, a konkretnie ten najsłynniejszy, czyli Tacheles przy Oranienburger Strasse. Jest to mekka europejskiego streetartu, kilkupiętrowa kamienica z której bezdomni urządzili galerię sztuki. Klimat dość luźny - przyjść może każdy, wspiąć schodami na wszystkie pomalowane graffiti piętra (a pięter jest kilka, a pomalowane są nie tylko ściany, ale i sufity i część podłóg i okna), pooglądać prace (głównie obrazy) mieszkających tam akurat streetartystów, a potem zejść na dziedziniec, przejść się pomiędzy różnej wielkości wyspawanymi figurami, a potem z piwem siąść przed klimatycznym autobusem na jeszcze bardziej klimatycznej resztce kanapy. Kasia znalazła dodatkowo jeszcze jedną atrakcję - zdechłego szczura, którego pożerało stado much. Ciekawostką jest to, że Kasia była tak zafascynowana muchami, że nie zauważyła szczura :)
Gdy już się napatrzyła na te cuda fauny stwierdzili z Grześkiem, że oto przyszła pora na porządne, tanie, niemieckie wino. Udaliśmy sie więc najpierw na ogromne lody, żeby mieć odpowiedni podkład w żołądku, a potem do sklepu w poszukiwaniu czegoś w granicach 4 euro. Odpowiedni sprzęt szybko się znalazł, więc zainteresowani zabrali się za konsumpcję. Problemu z nią nie było, bo chociaż prawie środek dnia, to Berlin jest miastem niesamowicie liberalnym, więc nie panują tu prawie żadne zakazy. Nie ma też zakazu publicznego spożywania alkoholu, z czego młodzież skrupulatnie, a nawet w nadmiarze korzysta.

Nie czując sie więc niczym skrępowani Kasia i Grześ popijali z gwinta wspomniane wina, tym razem idąc wzdłuż największego zachowanego fragmentu Muru berlińskiego. A fragmentu jest ponad kilometr - ciągnie sie on od Dworca Głównego Hauptbahnhof do Mostu Warszawskiego. Mur jest niesamowity, cały pokryty graffiti o tematyce związanej z wolnością i burzeniem granic. To graffiti powstawało spontanicznie przez lata. Niestety kilka lat temu ktoś wpadł na wspaniały pomysł, żeby mur odrestaurować, ale zamalowując dzieła streetartystów. Na ich miejsce mają powstać nowe malunki, ale wolno je wykonać tylko osobom, które dostaną na to pozwolenie. W praktyce wygląda to tak, że na już odnowionych fragmentach muru stare graffiti zostało zamalowane, dziury załatane, a na bielutkim tynku namalowano jakiś rysunek, który z graffiti nie ma nic wspólnego, opatrzony dodatkowo adresem www - wszystko to wygląda jak kiepska reklama właściwie nie wiadomo czego. Mur traci klimat, nie mówiąc już o swojej historycznej i pamiątkowej wartości. Szkoda. Cały czas trwają protesty osób, które się temu sprzeciwiają, podpisywane są kolejne petycje o pozostawienie obecnego wyglądu muru, ale na razie nic to nie daje. Wygląda na to, że niedługo zaczną na nim wieszać bilboardy... Zniesmaczeni takim obrotem spraw wdaliśmy się w dyskusję z panem, który akurat pracował przy restauracji jednego z fragmentów muru - on bronił swoich racji, my naszych, no i finalnie do niczego nie doszliśmy.

Do niczego poza Mostem Warszawskim i stacją metra za nim. A ponieważ wino męczy, wróciliśmy do domu na kolację.

Berlin jest miastem bardzo tolerancyjnym. podobno w ten sposób chce swoim mieszkańcom wynagrodzić represje, jakich doznali w czasach istnienia Muru berlińskiego. Ta tolerancja sprowadza się do tego, że niewiele rzeczy jest tu tak naprawdę zakazanych. Można np. pić alkohol w miejscach publicznych, palić publicznie niemiecką flagę, albo protestować przeciwko czemu dusza zapragnie, nawet przeciwko samemu narodowi niemieckiemu. Tak, tak - brzmi to dziwnie, ale takie protesty naprawdę mają miejsce. I co najdziwniejsze - protestują Niemcy... Idea sprowadza się po prostu do wprowadzenia anarchii, co oczywiście w dzisiejszych czasach jest praktycznie niemożliwe do wprowadzenia, za to sytuacja daje Berlińczykom okazję do przejścia się po ulicach miasta, pokrzyczenia i porzucania kamieniami w policję. W tego typu protestach biorą zazwyczaj udział ogromne ilości osób.
Właśnie dziś wieczór miała mieć miejsce taka demonstracja. Powód - mało istotny. W każdym razie nasz znajomy wybrał się na nią razem z kumplami i koniecznie chciał nas ze sobą zabrać. Oczywiście byliśmy chętni, ale zanim coś zjedliśmy i doszliśmy do siebie po dzisiejszym zwiedzaniu, zanim dojechaliśmy w okolice demonstracji i dogadaliśmy się z nimi, gdzie są, to była już prawie 22.00 i po wszystkim. Wkurzonych tłumów więc nie udało nam się zobaczyć, za to natknęliśmy się na całkiem sporą obstawę policyjną, która miała pilnować porządku tego wieczoru. Wozów policyjnych była cała masa, stały sobie spokojnie zaparkowane na ulicach, a sama Polizai spacerowała grupkami w te i z powrotem.
Po minięciu kilkudziesięciu policyjnych wozów natknęliśmy się w końcu na naszych niemieckich znajomych z plecakami pełnymi puszek piwa, z których większość już była pusta, którzy zakomunikowali nam, że demonstracja nie była taka fajna, bo nie było tym razem jakiś szczególnych zamieszek z policją...

Za to kilkaset metrów dalej odbywała się jakaś dyskoteka na świeżym powietrzu, na którą zdecydowaliśmy się iść. Openair'y są dość popularne w Niemczech i tego dnia w Berlinie tez było ich kilka. My niestety nie trafiliśmy najlepiej, bo impreza sprowadzała się do tego, że na wielkiej łące DJ puszczał muzykę, głównie rockową, do której jakieś 150 osób, głównie nastolatków, tańczyło, głównie trzepało głowami. Gdyby było tam troszkę więcej troszeczkę starszych osób, to byłoby ok. Ale tak to klimat nie specjalnie nam pasował, więc się szybko stamtąd zmyliśmy.

Droga do domu była pełna atrakcji, głównie typu zafundowania nam takich wrażeń jak widok sikającego na tory na stacji metra chłopaka (nie będę wymieniać z imienia, obecni przy wydarzeniu wiedzą o kogo chodzi ;)) czy tegoż samego chłopaka palącego w wagonie metra papierosy, a potem bujającego się na rurkach nad siedzeniami jak małpa. Takich Berlin też toleruje.

Do domu wróciliśmy bardzo późno i bardzo zmęczeni...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (28)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zig
Zuzanna i Grzegorz Szopa
zwiedziła 14% świata (28 państw)
Zasoby: 397 wpisów397 50 komentarzy50 3272 zdjęcia3272 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
11.04.2024 - 14.04.2024
 
 
11.11.2023 - 19.11.2023
 
 
22.05.2022 - 29.05.2022