Na Islandię lecę teraz inaczej niż zwykle.
Bez Grześka i Lili. Z jedną znajomą oraz grupą ludzi, których jeszcze nie znam.
Dlaczego? Bo marzyła mi się od dawna Islandia, jako miejsce prawie dziewicze jeśli chodzi o przyrodę, czyste, z kryształowym powietrzem i niesamowicie różnorodnymi widokami, a jednocześnie wysunięte na północ tyle, że jestem jeszcze w stanie znieść tak niskie temperatury. Dalej na północ już jest za zimno - musiałabym być ubrana w dwie puchowe profesjonalne kurtki i skafander, żeby nie zmarznąć.
Próbowaliśmy sami zorganizować wyjazd, ale koszty okazały się tak wysokie, że zrezygnowaliśmy. Samo wypożyczenie samochodu kosztowałoby nas na tydzień tyle, ile kilka miesięcy spędzonych w Azji. Miałam natomiast potrzebę gdzieś wyjechać, ale jednocześnie odpocząć psychicznie od całej organizacji związanej z wyjazdem. Zresztą - nie miałam czasu się tym zająć.
Zdecydowałam się więc wyjechać z Klubem Podróżników "Soliści", który poleciła mi koleżanka. W ten sposób odpadła mi cała logistyka. Musiałam tylko z bagażem stawić się na lotnisku.
Tak więc końcem czerwca znalazłam się wraz z Iwoną M. w drodze do Wrocławia. W Polsce 36 stopni, a my byłyśmy ubrane w grube spodnie i buty trekingowe, bo na Islandii było około 10 stopni. Na szczęście we Flixbusie z Krakowa była klimatyzacja, a dojazd mpk z dworca we Wrocławiu na lotnisko jakoś przetrwałyśmy.
Byłyśmy sporo przed czasem, więc jeszcze skoczyłyśmy na kawkę i poszłyśmy na miejsce zbiórki, na którym nikt się długo nie pojawiał. W końcu okazało się, że ludzie zebrali się w innym miejscu lotniska: jest nas w sumie 17 osób w wieku od dwudziestu kilku do około 60 lat, a grupę prowadzi młoda dziewczyna, która jeszcze na Islandii nie była.
Szybkie przepakowywanie bagaży i już byliśmy w drodze do Reykjaviku.