Po krótkim locie lądujemy w Rejkiawiku. Nazwę tego miasta pisze się na tyle sposobów, że pogubiłam się już przy dodawaniu wpisu ;)
Lotnisko jest maleńkie, bez problemu można się na nim odnaleźć. Od razu wymieniamy pieniądze na korony islandzkie. Okazuje się, że niepotrzebnie w Polsce wymienialiśmy złotówki na euro. Na Islandii mieszka i pracuje tylu Polaków, że w kantorze na lotnisku można wymienić również złotówki.
Ubieramy się w swetry i kurtki, bo faktycznie jest nie więcej niż 10 stopni. Po czym ruszamy na poszukiwanie samochodów - w tak dużej grupie będziemy się poruszać po całej wyspie dwoma fordami transitami, które przyjechały tu z Polski.
Znajdujemy je w końcu na ogromnym parkingu i jedziemy do domu oddalonego pół godziny jazdy od Rejkiawiku. Nazwy miejscowości za nic nie pamiętam - na tych nazwach można tu sobie język połamać. Ciekawostką jest to, że Islandzki od stuleci jako język się niewiele zmienił, dlatego jest takim "połamańcem" w sensie fonetycznym, a mieszkańcy mogą dzięki temu bez problemu czytać i rozumieć starodruki.
Wracając do domu - cały jest wynajęty dla nas, gdzieś na odludziu pośrodku pól, na wsi o nazwie nie-do-zapamiętania i będzie stanowić naszą bazę wypadową na najbliższy tydzień.
Rozlokowujemy się po pokojach i dość szybko przekonujemy, że trafiliśmy na białe noce. Słońce gdzieś pewnie koło północy trochę obniża się nad horyzontem, po to tylko, żeby potem znów zacząć się systematycznie wznosić w górę.
Dobrze, że wzięłam opaskę na oczy, bo w przeciwnym razie prawdopodobnie tej nocy nie zmrużyłabym oka...