Do Akranes dojeżdżamy późnym wieczorem. Tak późnym, że już nie wejdziemy na latarnię morską, bo jest zamknięta. Szkoda. Mamy za to czas żeby trochę pospacerować po brzegu i powłóczyć się po miasteczku, które jest typowo portową mieścinką, cichą, małą i wyludnioną. W ogóle na Islandii nieczęsto spotyka się rodowitych mieszkańców - zagęszczenie na km2 jest niewielkie, a poza tym chyba są domatorami. Gdziekolwiek jesteśmy, tam są głównie turyści.
Szukamy wraku statku i znajdujemy go w porcie. Okazuje się być bardzo malowniczy na fotografiach - na żywo wygląda po prostu jak metalowa kupa złomu. Nie można na niego wejść - Iwona próbuje, ale grzęźnie w otaczającym go błocie.
Potem jeszcze idziemy do chyba jedynego sklepiku w mieście na ciepłą kawę i już się usadzamy w busach, żeby wrócić do domu. Ale okazuje się, że Iwona zgubiła telefon. A że schodziliśmy całe miasteczko, to się dzielimy na grupy i idziemy szukać w kilku różnych punktach jednocześnie. Udaje się go znaleźć bliźniaczkom - w błocie przy statku :)
Wracając na nocleg mijamy po drodze kilka razy tęczę - gdzieś na horyzoncie jest burza, a my mamy piękne słońce. Zatrzymujemy się przy stadzie pasących się koni. Te islandzkie są niskie, krępe, trochę jak nasze kucyki i mają długie włosie, żeby im było ciepło. Aby chronić czystość tej rasy zakazane jest sprowadzanie na wyspę jakichkolwiek innych gatunków koni.
Islandczycy są bardzo przywiązani do "swoich" rzeczy i tradycji.