Kolejnego dnia nadeszła pora na lodowiec. Grzesiek pojechał tam beze mnie pierwszego dnia - i bardzo dobrze, bo wiało tak, że pewnie miałabym problem z utrzymaniem się na nogach. Mocny mróz, lodowate powiewy wiatru, za to piękne widoki i najlepsze w tym rejonie trasy - oto Kitzsteinhorn.
Pojechałam na lodowiec z Grześkiem następnego dnia. Tym razem pogoda była całkiem inna - piękne słońce, mróz, ale bez wiatru. Na lodowcu pogoda zmienia się bardziej drastycznie niż na nizinach. Górna stacja znajduje się na wysokości 3029 m n.p.m. Jest tam restauracja w której można zjeść całkiem nieźle oglądając panoramę gór, oraz punkt widokowy na który idzie się przez wydrążony w skale tunel.
Same trasy są fajne, widokowe, świetnie przygotowane i godne polecenia. To był nasz ostatni dzień jazdy w Austrii i dopiero tutaj tak naprawdę pojeździliśmy. Jest szeroko, słonecznie, trasy w większości są łagodne, czasem mają wręcz płaskie odcinki, więc na desce ciężko je pokonać, ludzi jest mnóstwo, ale rozjeżdżają się na wiele stron, zatem nie ma tłoku. Najpierw Grzesiek zostaje z Lilą przy górnej stacji i lepią igloo. Na 3 tysiącach metrów powietrze jest już trochę rzadsze i Grześ czuje zmęczenie, dźwigając bloki śniegu. Ale mają masę frajdy, zjeżdżają na jabłuszku i świetnie się bawią. Ja tymczasem zasuwam tam i z powrotem po stoku, żeby wymęczyć nogi ile się da.
W porze obiadowej odwiedzamy też restaurację i punkt widokowy. Wejście jest darmowe, wychodzi się na specjalną platformę i warto poświęcić chwilę, by z tej perspektywy zobaczyć panoramę okolicy.
Potem następuje zmiana - ja zostaję z Lilą, Grzesiek idzie pojeździć. Nie odpuszcza sobie czarnej trasy, tzw. Czarnej Mamby, na której ma największą frajdę. Jest to trasa dla zaawansowanych - wyślizgana, wąska i ostra. Ja tymczasem zjeżdżam z Lilą kolejka w dół.
Po tygodniu w Austrii dopiero tu znaleźliśmy ładną pogodę i trasy, które nam odpowiadały. Z całego rejonu polecam więc to miejsce najbardziej.