Mihintale to miejsce narodzin Buddyzmu na Sri Lance - to tu buddyjski mnich Mahinda spotkał cejlońskiego króla, co zapoczątkowało przyjęcie buddyzmu przez Cejlon.
Znajduje się ono około 15km od Anuradhapury. Znów łapiemy jakiegoś tuk-tuka, który dowozi nas w pobliże 1840 granitowych schodów prowadzących na szczyt góry. Ale najpierw na tą górę trzeba wejść. U jej podnóża są jakieś ruiny, chyba świątyni. A potem jest już tylko wyżej i piękniej, miejsce jest magiczne. Po obydwu stronach schodów rosną malownicze drzewa z powykręcanymi gałęziami, wśród których buszują małpy. Wiele z nich bawi się pojedynczymi japonkami, co sugeruje, że swoich należy pilnować ;) Schodów jest sporo,, ale wejście nie jest specjalnie męczące. Za to szczyt góry naprawdę nas zachwycił. Znajduje się tu Kantaka Cetiya – świątynia, Dom relikwii Dhatu Ghara, Dagoba Ambasthda, Dagoba Mahaseja (z relikwią włosa Buddy), Wihara Et oraz klasztor.
Najbardziej spektakularne widoki roztaczają się ze skały, na którą wiodą wykute w kamieniu schody (oczywiście wejście boso) oraz długa kolejka. Jest wąsko i wspinaczka, zwłaszcza z dzieckiem, dostarcza wrażeń, ale jednak warto poświęcić ten czas i wyjść na skałę - roztacza się z niej niesamowity widok na okolicę oraz cały kompleks w Mihintale. Widać jak na dłoni stupy, ogromną figurę Buddy, a nawet jakieś bardzo, bardzo stare pozostałości osad.
W jednej z Dagób spotykamy młodego mnicha, który opowiada nam historię umieszczonych tam relikwii.
Poza tym mnóstwo ludzi przynosi tu ze sobą worki lub wiaderka z ziemią - chyba coś jest tu budowane i ludzie w ramach pomocy transportują z samego dołu na raty i po trochu budulec.
Ciągle ktoś nas zaczepia, zwłaszcza z Lilą - blondyneczką miejscowi chcą sobie robić zdjęcia. Dlatego zejście zajmuje nam wieki. To kolejny kraj azjatycki z którego wyjechalibyśmy bogaci gdybyśmy tylko inkasowali dolara za każde zdjęcie nam, a szczególnie Liliance, zrobione.
Wracamy do hostelu i zabieramy nasze rzeczy. Czeka nas długa droga do Kandy. Tylko 130km, a jedziemy prawie 4 godziny. Niestety lankijskie drogi to nie autostrady, tu każdy dojazd zajmuje 2 razy więcej czasu niż w Europie. Dobrze, że Lila ma komiks, który kupiliśmy jej na lotnisku. Czyta go w drodze chyba już 8 raz...