Mamy taki system podróżowania, że przez większą część wyjazdu jeździmy po kraju i zwiedzamy co się da, a na koniec fundujemy sobie zasłużony relaks.
Taki sam plan mamy i tym razem - po takim maratonie, kiedy prawie co noc jesteśmy gdzie indziej, gdzie każdego dnia znajdujemy się w innym miejscu, chcemy na koniec zwyczajnie odpocząć. Te ostatnie dni planujemy więc spędzić głównie na plażach. Lila uwielbia morze więc od początku nie może się doczekać, kiedy w końcu w nim popływa.
Kierujemy się na Unawatunę. Droga autobusem z Udawalawe zajmuje około 2 godziny, ale przez większość czasu prowadzi brzegiem morza, więc jest co oglądać przez okno.
Tutejszą plażę wybraliśmy ze względu na stosunkowo spokojne prądy w zatoce (na Sri Lance bywają mocne i zdradliwe) i powolny opad dna. Oraz na żółwie które się tu czasem pojawiają. W okolicach znajdują się też miejsca w których można małe żółwie wypuścić do morza, ale nie wybieramy się do nich - mam jakieś nieodparte wrażenie, że gdyby nie popyt na wypuszczanie żółwi, nie byłoby potrzeby trzymania ich w takich miejscach zwanych szumnie ochronkami...
Nocleg mamy jakiś kilometr od plaży, wgłąb lądu. Za to mamy pokoje pachnące passiflorą, świeżą guavę na drzewach, a Lila ma koleżankę o imieniu Nikishela, w podobnym wieku. Od razu dogadują się na migi i idą bawić w kupie piachu za domem. Lila jednak po jakimś czasie wraca, bo ją gryzą komary.
Zamawiamy więc u miejscowych gospodarzy kolację za kilka dolarów, a sami idziemy sprawdzić plażę. Jest niewielka, ale piaszczysta. Jest pochmurno, ale ciepło. Lila rozebrała się do stroju i tapla się przy brzegu. Przy takiej ilości chmur nie smarujemy jej kremem z filtrem. Okazuje się to później błędem...
Zaczyna się przypływ, więc w wodzie znajduje się tylko kilkoro odważnych początkujących surferów. Przy plaży jest kilka knajpek w których można coś zjeść, ale nas najbardziej interesują rybacy na szczudłach - lokalna atrakcja. W wielu miejscowościach wchodzą oni na szczudła już tylko dla turystów i pieniędzy za zdjęcia, ale tutaj o tej porze turystów jest niewiele, a my widzimy jak faktycznie łowią ryby, a potem odsprzedają swój połów gromadce miejscowych osób.
Lila zachwycona morzem ściga się z falami, mówimy jej tylko żeby uważała na małe krabiki i ich nie podeptała.
Po zmroku wracamy do guest house'a. Okazuje się, że pomimo chmur słońce piekło porządnie - Lilę słońce spaliło tak, że i bez stroju wygląda, jakby miała na sobie białe ubranie. W nocy zapewne nie będzie jej tak do śmiechu, więc smaruję ją ogromną ilością balsamu i obiecuję sobie, że już nigdy nie popełnię takiego błędu i nawet przy dużych chmurach będę ją smarować w Azji wysokim filtrem.
Gospodarze serwują nam przepyszny czerwony ryż (to moje odkrycie na Sri Lance, nigdy wcześniej tzn. przed wyjazdem na Sri Lankę, go nie jadłam), fasolkę szparagową w sosie limonkowym, kawałki kurczaka i owoce. Podobną kolację jedliśmy tu wiele razy i Grześkowi już się powoli nudzi, ale mi takie jedzenie bardzo odpowiada - jest lekka, prawie bezmięsna, za to soczysta i zdrowa.