Do Negombo jedziemy z jednego powodu - jest to jego bliskość od Colombo i łatwość w dostaniu się na lotnisko.
Czytałam też o dziko rosnących w Negombo cynamonowcach, ale liczę na to, że zobaczę je raczej przy okazji. Nie jest to nasz cel.
Z samego rana wyjeżdżamy autobusem z Unawatuny i po jakiś dwóch godzinach z kawałkiem jesteśmy w Negombo. Muszę powiedzieć, że pozytywnie mnie zaskakuje. Pozytywnie, jak na kogoś już zmęczonego podróżą i spragnionego odrobiny infrastruktury, nie pozytywnie jak na kogoś kto szuka ucieczki od cywilizacji.
Miasteczko jest niewielkie, ale dobrze skomunikowane. Wzdłuż głównej ulicy jest masa knajpek i restauracyjek, mnóstwo sklepów, również tych z pamiątkami. Są i cynamonowce. A ludzi niewiele.
Szybko znajdujemy swój nocleg i idziemy po raz ostatni tej zimy na plażę. Okazuje się bardzo duża, szeroka, piaszczysta. Jedyny minus, to brak cienia - nie ma w pobliżu wody ani drzew, ani niczego co mogłoby zastąpić plażowy parasol. Grzesiek wchodzi z Lilą do wody i nurkują pod sporymi falami, a ja pilnuję na brzegu rzeczy, grzejąc się w słońcu. W pewnym momencie Lila nurkuje tak długo, że zaczynamy się bać, czy jej jakiś prąd nie pociągnął wgłąb morza, bo fale są spore. Ale po chwili wynurza się ze śmiechem. Tak to jest, jak się dziecko zabiera od czwartego roku życia na basen i pływa lepiej niż rodzice :) Potem spacerujemy plażą, szukamy muszelek, mijamy rybaków rozplątujących sieci oraz znane łodzie kasty Karara, tzw. Oruva - dłubanki z zaokrąglonym żaglem.
Gdy głodniejemy, szukamy knajpki przy plaży, ale znajdujemy tylko jedną, w której nie bardzo mamy ochotę coś zjeść. Zamawiamy tylko coś do picia i idziemy przejść się po głównej ulicy Negombo, by kupić kilka pamiątek. Mamy już słonia z drzewa różanego oraz lankijską herbatę, więc wiele nam nie trzeba :)
W pewnym momencie wchodzimy do sklepu z sukienkami i już wiem, że znajdę tu swoją pamiątkę. Sklepik prowadzi rodzina, która podaje mnie i Lili kilkanaście sukienek do przymierzenia. Lila wybiera więc dwie, a mnie się bardzo podoba jedna, ale jest za długa. Żaden problem, skrócą mi ją na poczekaniu. Czekamy więc, a Lila tradycyjnie znajduje sobie koleżankę w córce sprzedawców i razem szaleją po sklepie.
Jako, że jest to nasz ostatni wieczór na Sri Lance, postanawiamy zjeść naprawdę wypasioną kolację. Po zmroku starannie wybieramy knajpkę i zamawiamy mnóstwo pysznego jedzenia. Grześ bierze talerz owoców morza, który okazuje się ogromny, ale bardzo smaczny. Siedzimy, rozmawiamy i jemy niespiesznie. Próbujemy też od właścicieli odkupić żółwia, który męczy się w lokalu siedząc w ciasnym akwarium. Mamy zamiar wypuścić go do morza. Ale nie zgadzają się go odsprzedać. Wielka szkoda...