Ostatni poranek na Zanzibarze zaczynamy pakowaniem. Wyjeżdżamy po południu, ale wymeldować z pokoju musimy się wcześniej. Na szczęście możemy aż do wyjazdu korzystać z wszystkich udogodnień hotelu, włącznie z prysznicami.
Spędzamy więc ostatnie chwile przy plaży, gapiąc się na biały piasek, daleki zarys morza i dzieci puszczające swoje łódki. Idziemy z dziewczynami na wczesny obiad – tam, gdzie wczoraj, bo wiemy, że to ostatnia okazja tej zimy by się najeść owocami morza. Zamawiamy po soku z mango (pani po zebraniu zamówienia idzie je nazrywać/kupić) i po jednym daniu, Grzesiek bierze jeszcze deser. My ledwo zjadamy swoje porcje, tak są duże, Grzesiek swojej nie kończy – nie da rady. Przy okazji dam Wam radę – jeśli zobaczycie gdzieś w menu w Tanzanii ośmiornice w kokosie – zamawiajcie. Dla nas to dość nietypowe połączenie okazało się przepysznym daniem.
Wracamy do hotelu na szybki prysznic, bo przed nami cała noc drogi. Dostajemy jeszcze na pożegnanie ręcznie robione mydełka cynamonowe zawinięte w liście bananowca. Kierowniczką recepcji jest dziś Polka, która mieszka od dwóch lat na Zanzibarze. Modliszka najwyraźniej skończyła zmianę.
Do miasta Zanzibar jedziemy taksówką, nawet nie myślimy tym razem o Dala Dala. Po godzinie jesteśmy na lotnisku. Odprawę przechodzimy spokojnie, ale zaraz potem zaczyna się robić nerwowo, bo okazuje się, że nasz samolot ma opóźnienie. Nikt nie mówi jak duże, wszyscy z obsługi ignorują pytania pasażerów. A my boimy się, że podzielimy los Eweliny. Bo Ewelina wyobraźcie sobie nadal od tygodnia siedzi w hotelu w Dar es Salam i czeka, aż linie tanzańskie dogadają się z Turkish Airlines w sprawie jej biletu powrotnego. Mogła cały tydzień spędzić z nami dobrze się bawiąc, a tymczasem utknęła w hotelu w bardzo nieciekawym mieście. Na szczęście ma tak duży dystans do całej sytuacji, że głównie się razem z tego śmiejemy, choć na pewno jest w ogromnym stresie, chociażby pod kątem reakcji pracodawców na jej nieobecność.
Na szczęście nasz lot spóźnia się „tylko” ponad godzinę, i zamiast o 21:00 wylatujemy po 22:00. Odbywamy króciutki lot do Dar es Salaam po którym następuje kilkugodzinne oczekiwanie na kolejny samolot, bo o 4:00 mamy lecieć do Stambułu. Robimy więc jeszcze małe zakupy na lotnisku, wypijamy po ostatnim piwku Kilimanjaro, przebieramy się w trochę cieplejsze ubrania (tu mamy ponad 30 stopni na zewnątrz, w Istambule jest znacznie chłodniej) i 3 godziny przed lotem przechodzimy odprawę. Zaraz potem okazuje się, że i ten lot ma opóźnienie. Zamiast o 4:00 wylecimy koło 5:00. Nie są to dla nas najlepsze wieści, biorąc pod uwagę, że na następną przesiadkę zgodnie z planem mamy 1,5 godziny. Ale w takiej sytuacji nic nie można zrobić – tak czy siak czeka nas noc na lotnisku.
Walczymy ze snem chwilę, ale w końcu kładziemy się na ławkach w hali odlotów na krótką drzemkę. Tylko Grzesiek pozostaje na straży. Nie jest to najwygodniejsze miejsce do spania, więc wkrótce się budzimy. Na szczęście okazuje się, że nasz samolot spóźni się „tylko” te dwie godziny. Mamy jeszcze szanse złapać przesiadkę do Wiednia, choć lotnisko w Stambule jest ogromne i na pewno czeka nas daleka droga z hali przylotów do odlotów. Może samolot nadgoni trochę czasu w locie, zwłaszcza, że leci się aż 8 godzin, więc dystans jest spory.
Sam lot mija nam spokojnie: film, posiłek, drzemka, film – i tak w kółko. Niestety nie nadrabiamy straconego czasu.