24.01
Zwijamy namioty, pakujemy plecaki i ruszamy w dalsza droge. Tym razem nie chce nam sie z bagazami wspinac i wloczyc po lesie, wiec bierzemy taxi boat - czyli long-tail boat plywajaca wahadlowo z jednej strony wyspy na druga (150B za osobe, ale stargowalismy do 130B). 20 minut i juz jestesmy na przystani. Wsiadamy na prom i plyniemy 2 godziny na Ko Lante (750B bilet). Juz na promie zaczepia nas kobieta proponujac nocleg w bungalowach na Lancie i darmowy dowoz na miejsce. Sa one na Hat Phra Ae, w polowie wyspy, gdzie i tak chcemy sie dostac - wiec odpowiada nam opcja podwozu. Zgadzamy sie jechac i zobaczyc chatki.
Ko Lanta to archipelag 52 wysp, z czego 12 jest kompletnie niezamieszkanych, a 15 objetych Parkiem Narodowym. Najlepiej rozwinieta infrastrukture ma Lanta Yai i tam wlasnie plyna sie wszystkie promy. Zaczela sie rozwijac silnie dopiero 5 lat temu, wiec nadal jest stosunkowo spokojna, choc turystow z roku na rok przybywa. Wokol Lanty Yai biegnie tylko jedna droga, ktora gdzies w polowie wyspy laczy wschodni brzeg z zachodnim. Wszystkie sklepiki, straganiki, knajpki i guest house'y sa rozciagniete wzdluz tej drogi, czesto leza w duzej odleglosci od siebie, a wieksza ich ilosc jest tylko w okolicach molo. Caly dlugi zachodni brzeg stanowia plaze. No tu nam sie podoba! O niebo lepiej niz na Ko Phi-Phi.
Jedziemy do umowionego wczesniej guest house'u, ale cena 300B za zakurzone chatki, gdzie z weza (bo to nawet prysznic nie jest) leci zolta woda, a szczury biegaja po dachu, wydaje nam sie za duza. Poza tym na wyspy przyjechalismy z nastawieniem, ze tam gdzie tylko sie da spimy pod namiotem. Agata z Lukaszem zostaja w chatce, ale my bierzemy namiot i idziemy szukac dogodnej plazy. Tak wiec sie rozdzielamy na te kilka ostatnich dni wyjazdu.
Zeby szybciej dostac sie w inne czesci wyspy wypozyczamy mytor, a wlasciwie skuter (100B). Plecaki zostawiamy u wlascicielki motoru, w domu przy glownej drodze. I tak jezdzimy sobie do konca dnia, ogladajac plaze i zagladajac do roznych agencji z zamiarem kupienia zawczasu biletu do Bangkoku. W koncu kupujemy je w P.P.Family Travel, niedaleko molo, bo sa tam najtansze (750B). Od rana niebo sie chmurzylo, ale teraz ciemne chmury zawisly nad wyspa. Spieszymy sie, by zdazyc rozbic namioty zanim lunie deszcz. Nie zdazylismy...Gdzie na drodze dopadla nas taka ulewa, ze az zrobilo sie ciemno. Deszcz jest cieply, ale tak silny, ze nie da sie jechac na motorze. Zatrzymujemy sie na poboczu - akurat przed sklepem typu AGD. Kupujemy tam przy okazji kilka placht folii do przykrycia namiotu, gdyby padalo w nocy. Bo niestety wodoszczelny to on nie jest (no ale nie mozna zbyt wiele oczekiwac po sprzecie z Tesco za 39zl ;) ). Przeczekujemy deszcz i jedziemy oddac motor zanim zajdzie slonce. Odbieramy nasze plecaki i idziemy na najpiekniejsza, najprzytulniejsza plaze, jakia widzielismy w Tajlandii. Jest to malenka plaza miedzy Hat Phra Ae a Hat Khlong Khong. Z Hat Phra Ae trzeba przejsc po skalach w strone poludniowa jeden zakret, tam jest mala plaza, a potem jeszcze jeden. I tak znalezlismy nasze "niebo z widokiem na raj". Plaza jest pusta, nie liczac kilku rybakow ktorzy wlasnie przyszli zlowic jakas kolacje dla swoich rodzin. Otacza mala zatoczke, kilka skal po bokach i palm z tylu. Daleko od wszystkiego, mamy gwarancje ze nie dotra tu zadni turysci poza nami. A jakie widoki! Zachod slonca najpiekniejszy jaki widzielismy w zyciu, czerwone promienie przebijaja spoza ciemnych, deszczowych chmur, a na ognistym tle nieba czarne sylwetki rybakow zarzucaja sieci. Cudo! Po zmroku horyzont rozblysnal kilkunastoma swiatelkami okolicznych latarni morskich, pioruny tna niebo nad Ko Phi Phi, gdzie rozpetala sie burza. Na nasza plaze nie spadla ani jedna kropla deszczu.
Jeszcze zanim calkiem zaszlo slonce Grzes dolaczyl sie do rybakow, pomagajac im zarzucac sieci. Gdy jeden zlapal lawice szprotek chcial nam oddac czesc, zebysmy mogli sobie usmazyc na ognisku na kolacje :) Ale dziekujemy za ten prezent - mamy kisc bananow. Wszystko na migi, ci prosci rybacy nie znaja ani slowa po angielsku, a my po tajsku ( z wyjatkiem: "dzien dobry" i "dziekuje"). Sa za to tak zyczliwi i usmiechnieci, ze az milo. Po przejsciach z siecia Grzes probuje swych sil w wedkowaniu - dostaje od jednego z rybakow "wedke", ktora sklada sie z zylki nawinietej na butelke i zakonczonej splawikiem. Wyrzuca sie to zylke w morze i sciaga do siebie nawijajac na butelke. Grzes nie zlowil tak nic, ja jak probowalam to razem z ylka caly sprzet mi wpad do wody :) Ale tajowie maja doswiadczenie - procz ryb lapia kalmary i inne zielonkawe stworzenia morskie. Opuszczaja plaze gdy juz sie calkiem sciemni. My w tym czasie bierzemy "kapiel" oplukujac sie woda butelkowa i kladziemy do snu w naszej niebieskiej chatce. Nasluchujemy czy burza znad Phi Phi nie zbliza sie do nas. Nie. Za to slyszymy dwoch pijanych tajow, ktorzy wracajac do domu przez plaze natkneli sie na nasz namiot. Widza cos takiego chyba pierwszy raz w zyciu, bo stojac obok dosc dlugo dumaja nad tym zjawiskiem, az w koncu nawaleni padaja na kolana i na czworakach go mijaja...Znikaja w ciemnosci, a my zapadamy w sen.
25.01
Wschody slonca na plazy sa tak samo piekne jak zachody. Naprawde jestesmy szczesciarzami, majac codziennie taki widok zaraz po wyjsciu z namiotu...
Zbieramy sie powolutku, skladamy namioty i opuszczamy plaze. Tym razem zeby sie z niej wydostac przechodzimy przez las palm kokosowych, ktory oddziela nas od drogi. Lapiemy tuk-tuka, ktory zawozi nas na polnoc wyspy. Tam w jednej z agencji zostawiamy plecaki, a wypozyczamy skuter (250B za dobe). Chcemy objechac na nim cala wyspe, bo wczoraj zdazylismy tylko czesc zachodniego brzegu (Lanta Yai ma 27km dlugosci). Bierzemy oczywiscie skuter z automatyczna skrzynia biegow, zeby sie zbytnio nie wysilac :) Niedaleko molo wypatrzylismy bambusowy most, ktorego koniec ginie gdzies pomiedzy drzewami. Oczywiscie musielismy sprawdzic gdzie prowadzi :) Prowadzil do wioski rybackiej: bardzo malej i ubogiej, skladajacej sie z kilku domkow, bedacych w naprawde strasznym stanie, oraz zacumowanych przed domami lodzi, na ktorych zostawione byly sieci i klatki do lowienia ryb. Wiekszosc domow stala na wodzie, tzn. bambusowe pale na ktorych sa domy budowane byla wbita w piasek zalany przez wode.
Zdecydowalismy sie najpierw przejechac wschodnim brzegiem Lanty. Nie ma tam plaz, z wyjatkiem jednej malej na poludniu wyspy. Brzegi sa zakonczone skalami, i gesto porosniete przez lasy. Za to widoki sa rewelacyjne: po prawej stronie drogi mamy gory i lasy, po lewej turkusowe morze. Ziemia jest czerwona, jak cegla. Gdzies w polowie wyspy odbijamy w prawo na punkt widokowy. Jest to wlasciwie restauracja View Point, znajdujaca sie na wzgorzu. Widok rzeczywiscie piekny. Przy okazji zamawiamy sobie pozne sniadanko: nalesnika z zatopionymi w srodku kawalkami banana i miodem, oraz zupe z mleczka kokosowego z bananami. Pycha! Zupa jest swietna (nawet mi smakuje, choc nie przepadam za kokosami), ale tak slodka, ze nawet Grzes nie jest w stanie jej zjesc (a Grzes jest kims, kto potrafi WSZYSTKO zjesc). Napchani wracamy na glowna droge i dojezdzamy do Old Town - malego drewnianego miasteczka, stanowiacego kiedys centrum Lanty. Jest bardzo klimatyczne, cichutkie, ludzie leza przed domami na hamakach, prawie wszystkie domy sa zbudowane na wodzie. W miasteczku jest tez dlugie, wychodzace w morze molo. Rozpedzamy nasz skuter i jedziemy na sam koniec, z ktorego promem mozna sie dostac na okoliczne wyspy. My jednak mamy inny plan na dzis - wracamy na droge i jedziemy do samego jej konca, na poludnie wyspy. Jest tam malenka plaza, na ktorej recznie budowane sa lodzie. Patrzymy chwilke jak trzech tajow szlifuje jedna z nich i dopasowuje poprzeczne beleczki wzmacniajace lodz. Droga tu sie urywa, wiec zeby dostac sie na zachodni brzeg musimy sie spory kawalek wrocic, a potem przejechac wyspe w poprzek. Po drodze widzimy maly wypadek - jeden z turystow nie wyrobil na piaszczystym zakrecie i wpadl w poslizg. Dobrze ze przy drodze byla barierka zabezpieczajaca na ktorej sie zatrzymal, bo inaczej spadlby z calkiem sporego klifu. Przy drodze, ktora jedziemy znajduje sie kilka jaskin. Szukamy ich, ale dojazd jest tak kiepsko oznaczony, ze nie docieramy do zadnej. Swoj dom wybudowal tu tez L.DiCaprio - no nie powiem, zazdroszcze domu w takim miejscu! Zastanawiamy sie - a moze my bysmy tu sobie tez taki kupili? W pelni umeblowana willa nad brzegiem moza kosztuje tu ponizej 400 000zl - widzielismy wille i ogloszenia. No jest o czym pomarzyc... Mijamy plantacje drzew gumowych. Sa one posadzone w rownych rzadkach, kazde jest naciete na pniu, a na dole naciecia przytwierdzona jest miseczka, do ktorej splywa biala guma. Jest biala, ma konsystencje gabki i zapach kwasnego mleka, o czym przekonuje sie osobiscie, wsadzajac do gumy reke, a potem przez dluzsza chwile probujac pozbyc sie tego zapachu ze skory...Docieramy na zachodni brzeg i jedziemy na poludnie. Kraniec wyspy jest objety Parkiem Narodowym. Chcemy tam dojechac, ale 5km przed celem droga z asfaltowej zamienia sie w pokryta pylem i wertepami pelna zakretow i wzniesien sciezke. Przejezdzajace terenowe auta, pokrywaja nas chmura pylu. Na ktoryms z kolei zakrecie odbijamy sie o kamien i wpadamy w krzaki przy poboczu. Byloby okey, gdyby te krzaki nie mialy kolcy. Grzes ma poprzecinana cala noge. Decydujemy sie wracac, bo mamy przy sobie wode utleniona, ale cierpimy na deficyt plastrow, a krew sie leje. Poza tym slonce nam strasznie przypieklo. Wydawalo sie, ze bedzie chlodniej, bo niebo jest lekko pokryte chmurami, ale w kaskach i ze sloncem piekacym caly dzien w plecy doslownie sie gotujemy. Moje plecy pokryly sie malusienkimi babelkami - jak to mozliwe, ze przez dwuwarstwowa podkoszulke poparzylo mnie slonce? W obliczu doznanych obrazen decydujemy, ze wypadaloby sie dzis jednak porzadnie wykapac. Rezygnujemy wiec z nocy pod namiotem - wynajmiemy pokoj w guest housie. Przejezdzamy jeszcze prawie 30km zachodni brzeg wyspy, mijajac po drodze wszystkie plaze. Sa ladne, spokojne, prawie nie ma turystow. Landa podoba nam sie zdecydowanie bardziej niz Phi Phi.
Pokoj wynajmujemy niedaleko molo, w takim hoteliku pomalowanym na pomaranczowo (350B pokoj). Pokoje sa super, nikogo procz nas nie widzimy w calym budynku, a poza tym wszedzie blisko, restauracje i sklepy mamy zaraz pod nosem. Poza tym mamy rzut kamieniem na Lante Noi, na ktora wybieramy sie jutro i do mola, z ktorego pojedziemy do Bangkoku pojutrze. Bierzemy upragniony prysznic i...juz nic nam sie nie chce. Zwlekamy sie jednak z lozka i opuszczamy chlodny pokoj - jedziemy na zachod na nasza ulubiona plaze, na ktorej spalismy wczoraj.
Widoki znow sa przecudne, nie wiem czy to kwestia plazy, wyspy czy pogody, ale takich zachodow slonca jak tu sa jeszcze nie widzielismy. Znow kilku rybakow w wodzie, kilka lodek na horyzoncie i wszechogarniajaca cisza. Siedzimy do pozna na plazy, az juz po ciemku decydujemy sie wracac. W nocy tez sie fajnie jezdzi motorem :) Wstepujemy jeszcze na Hat Phra Ae, najpopularniejsza tu plaze, ale nie znajdujemy nic ciekawego. Za to trafiamy na mal restauracyjke przy drodze, w ktorej jemy super kolacje: ryz smazony z kurczakiem z czerwonym curry oraz zupe z roznych owocow morza i korzeni imbiru. Do naszego pokoju docieramy pozno, bardzo juz zmeczeni.