22.01
I tak praktycznie nie spalismy, wiec nie mamy problemow zeby rano wstac jeszcze przed switem. Skladamy namioty i - zgodnie z wczorajszym planem - udajemy sie w droge na nasza spokojna Hat Ranti. Na punkcie widokowym jestesmy akurat o wschodzie slonca. Siedzac na skalach i patrzac na przepiekna panorame wypijam sobie filizanke kawy - hmmm najmilsza chwila poranka... ;) Rozmawiam tez z jednym z Tajow, ktory zna kilka slow chyba w kazdym z jezykow, tyle ze myli mu sie Polski z Rosyjskim i Czeskim. W kazdym razie wiem o co chodzi gdy mowi: "Dobri den! Dobra kawa? Piekna widok! Zdrastwujtie!" :) Jeszcze chwilka delektowania sie tym porankiem i zarzucamy na siebie plecaki. Nie uszlam daleko - potknelam sie na jednym z pierwszych schodow, rozwalajac sobie kolano w jednej nodze i lydke w drugiej. No to razem z poparzona przez line stopa mam juz cala kolekcje! Szybka dezynfekcja, zaplasterkowanie i mozemy ruszac. Dziwi nas jak moglismy tyle tygodni przezyc bez najmniejszych problemow zdrowotnych, a tu ciagle cos nam sie dzieje. I to akurat teraz - gdy wzielismy ze soba tylko podstawy apteczki: apap, wode utleniona i kilka plasterkow, zeby zredukowac wage bagazu. Grzes tez ma stopy poobcierane przez korzenie, gdy szlismy tedy po raz pierwszy w japonkach. Oj, bedzie pieklo w morskiej wodzie, bedzie... Na Hat Ranti docieramy o 8.00 z mocnym postanowieniem, ze ten dzien przebimbamy. Rozkladamy sobie mate plazowa i zaczynamy dzien od opalania. Po chwili atakuja nas ogromne, krwiozercze, czerwone mrowki, zwabione batonikami ktore jemy. Sa strasznie agresywne, jedna wbija mi sie do stroju tak mocno swoimi szczekami, ze nie moge jej odczepic. Grzes sie smieje, ale po chwili ma ten sam problem z kilkoma innymi mrowkami gruzacymi jego recznik. Co za bestie! Finalnie uciekamy stamtad w inne miejsce plazy (czymze jest biedny czlowiek naprzeciw calej armii mrowek?... :)). Plaza ma moze 150m dlugosci, po bokach otaczaja nas skaly. Wybieramy sie z Grzesiem na spacer po tych skalach: przechodzimy jeden zakret, drugi, az znajdujemy porzucone, rozlatujace sie, stare chatki bambusowe. Postanawiamy tu zostac, bo przed nimi jest tez poletko piasku, wiec mozemy sie wylozyc. Mamy prywatny kawaek plazy, tylko dla siebie :) Grzes przy okazji ucina sobie drzemke w chatce, ale po godzinie go budze bo musimy wracac. Zaczyna sie przyplyw i nasza skalna droga do hat Ranti powoli pokrywa sie woda. Na Ranti budujemy zamek z piasku - ba, co tam zamek. Fortece prawdziwa! Ma nawet wieze obronne, most zwodzony i fose. Udalo nam sie ja skonczyc zanim fale przyplywu zalaly fose, a potem i cala reszte. Zamek tonie jak Atlantyda... Idziemy na kolacje do malej restauracyjki obok, przy okazji pytajac pracujaca tam dziewczyne czy mozemy sie rozbic z namiotami na plazy. Ona nie widzi zadnego problemu, bo jej tez sie marzy spanie pod namiotem, tyle ze... w Chiang Mai. Pozwala nam tez korzystac z ubikacji przy knajpce i z prysznica, ktorym to chlubnym mianem nazywany jest tu waz ogrodowy z zimna woda. Ale nam to wystarcza - jest czym sie oplukac ze slonej wody. Tak wiec mamy kolejny, wspanialy nocleg z widokiem na morze :)
23.01
Budzimy sie jeszcze przed switem - w sama pore by zobaczyc czerwieniejace od wschodu niebo, kraby biegajace po plazy, szukajace swych wykopanych dolkow i rozne dziwaczne stworzenia, ktore przyplyw pozostawil po sobie m.in. szkielet tej smiesznej ryby, ktora ma kolce i je stawia gdy sie nadyma :) Robimy serie zdjec spacerujac po cieplym piasku. Jest bardzo przyjemnie, leciutka bryza wieje od morza, ale jest cieplo. Jak tylko wschodzi slonce, Grzes bierze maske z rurka by popodgladac z rana podwodny swiat. Procz tropikalnych rybek znajduje mase kolczatek. Zaliczamy poranna kapiel w morzu - krotka, bo slona woda szczypie nasze rany i nie pozwala im sie zagoic. Czeka nas dzis spacer na druga strone wyspy - chcemy kupic bilety na dalsza droge i wybrac pieniadze z bankomatu, bo juz nam sie koncza oszczednosci. Okazuje sie, ze nie jest to takie proste jak myslimy. Zamierzaismy tam spedzic moze dwie godziny, a zajmuje nam to prawie caly dzien, bo zaden bankomat nie akceptuje naszej karty kredytowej. Chodzimy od jednego banku do drugiego, sprawdzamy wszystkie bankomaty na wyspie i wszystkie karty jakie ze soba mamy - kazda innego typu. Z mizernym skutkiem. Ukladamy juz plan awaryjny, myslimy kto moze nas poratowac finansowo pytamy w Western Union jak dlugo czeka sie na przekaz (30 minut...). W koncu okazuje sie, ze bankomaty czasem tak maja, ze nie chca akceptowac kart, ale w jednym z bankow mozemy uzyc przenosnego czytnika (takiego jak maja w sklepach) i wyplacic pieniadze bez problemu. Uratowaniii! Idziemy tez sie przespacerowac najbardziej popularna plaza na wyspie, przy zatoce Ao Lo Dalam. Poza tym, ze wiekszosc hoteli stoi przy tej plazy, wiec jest ona na wyciagniecie reki, nie widzimy zadnego powodu czemu ludzie ja wybieraja. Jest wlasnie odplyw (13.00 wiec srodek dnia) ale to taki, ze aby moc sie zanurzyc w wodzie trzeba sie przespacerowac ze 100m od brzegu. Do mulu pokrywajacego te 100m szarymi strumykami splywaja scieki z wszystkich okolicznych lokali i plaza po prostu smierdzi. Jest niesamowicie zatloczona, wczasowicze leza tam jeden kolo drugiego, scisnieci jak sardynki w puszcze, smazac sie niemilosiernie w sloncu, zapominajac o istnieniu czegos takiego jak rak skory. Jest goraco jak na patelni, nie da sie nawet boso przejsc po pisku, tak jest nagrzany. Uciekamy stamtad na nasza Hat Ranti - oaze spokoju. Jeszcze troche snorkellingu i rozkladamy namioty. Nie placilismy za nie karta Mastercard, ale widoki i wspomnienia i tak sa bezcenne :)