Niespiesznie się rano zbieramy, ogarniamy dom i jemy ostatnie cypryjskie śniadanie - na bogato - melony, płatki z czekoladą i greckim jogurtem, tosty i wszystko, co nam zostało w lodówce. Upychamy wszystko w samochodach i żegnamy się z Villa Kalliope. Wieczorem mamy lot powrotny z Larnaki, więc zwiedzanie tego miasta zostawiliśmy sobie na koniec.
Zaczynamy od Akweduktu Kamares położonego tuż przy drodze wjazdowej do Larnaki od strony zachodniej. Akwedukt działał od 1745 do 1930 i składa się z 75 przęseł. Doprowadzał do miasta wodę z pobliskiej jaskini.
Potem jedziemy nad Słone Jezioro, na którym od listopada podobno można zobaczyć stada flamingów. Ale raczej chyba od późnego listopada, bo szukamy, szukamy i żadnych flamingów nie widzimy. Jezioro jest teraz dość płytkie i sporo cofnięte od brzegów, widać, że dawno nie padał deszcz. I na pewno jest zasolone, gdyż jego brzegi są pokryte solą, w niektórych miejscach tworząc niesamowite wrażenie. Idziemy na spacer wzdłuż jeziora i obchodzimy je prawie w połowie, gdy w końcu udaje nam się wypatrzeć stadko flamingów w oddali. W tak dużej oddali, że chwilę nam zajmuje zorientowanie się, czy to na pewno flamingi. Ale tak - różowe, długonogie i długoszyje - to muszą być one.
Nad jeziorem jest Meczet Hala Sultan Tekke. Oczywiście wstępujemy zobaczyć go od środka, ale nie robi na nas specjalnego wrażenia. Ładniej wygląda z zewnątrz.
Jedziemy do Kościoła Łazarza, który znajduje się przy jednym z placów w centrum i powstał w 900 roku. Przechowywane są w nim relikwie Łazarza, jest tu również jego grób. Kościół zbudowany z pięknego kamienia, niewielki, ale piękny. Do samego grobu można zejść, ale nie polecam osobom z klaustrofobią, gdyż jest ciasny, prowadzą do niego wąskie schodki i trzeba uważać, by nie zahaczyć głową o tony kamienia nad tobą.
Kawałeczek dalej, zaraz nad brzegiem morza, wybudowano fort. Znajduje się on na początku (lub jak kto woli na końcu) promenady. Po przekroczeniu bramy wejściowej i wykupieniu biletu (4 EUR od osoby), wychodzimy na dziedziniec porośnięty drzewami i otoczony armatami. Można wejść na mury, z których roztacza się widok na morze i okolicę. W forcie są też pomieszczenia z obiektami muzealnymi. My mamy natomiast frajdę ukrywając się w wieżyczkach, za armatami, a dzieci mierzą z palców złożonych w pistolety do niewidzialnych najeźdźców.
Kończymy zwiedzanie późnym popołudniem. Żeby należycie pożegnać się z Cyprem, potrzebujemy tylko jeszcze porządnego cypryjskiego posiłku. Promenada jest usiana restauracyjkami i knajpkami, więc wchodzimy do którejś z kolei i urządzamy sobie prawdziwą ucztę. Shakes, smażone halloumi, mousaka, gyros, naleśniki i inne przysmaki lądują na naszym stole. Z restauracji bardziej się wytaczamy niż wychodzimy, już po zmroku. Jako, że do lotu mamy jeszcze czas, a kilka metrów dalej rozciąga się plaża, lokujemy się na leżakach (rozkładanie parasolek sobie odpuszczamy ) i oglądamy nocne niebo, co chwila przecinane przez jakiś samolot. Jest 5 listopada, a nadal jest ciepło jak w środku polskiego lata. Nie wyobrażam sobie, jakie tu temperatury muszą być w lipcu czy sierpniu, ale na pewno przełom października i listopada to świetna pora na odwiedzenie Cypru.
Po błogim lenistwie pora się zbierać na lotnisko. Bez żadnych problemów oddajemy samochody, panowie w wypożyczalni nawet nie oglądają, w jakim są stanie. Błyskawiczna odprawa i już siedzimy w samolocie. Niestety -urlop się skończył i trzeba wracać do codzienności.