Geoblog.pl    zig    Podróże    Gruzja 2019    24,000 wstrząsów
Zwiń mapę
2019
02
sie

24,000 wstrząsów

 
Gruzja
Gruzja, Ushguli
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2094 km
 
Życie w Gruzji nie zaczyna się o świcie. Przekonujemy się o tym już pierwszego poranka. Mamy zarezerwowane pokoje ze śniadaniem, które chcemy zjeść jak najwcześniej, żeby szybko złapać minibusa, a raczej marszrutkę, bo dziś długa droga przed nami. Niestety nijak nie da się namówić recepcjonistów na podanie śniadania wcześniej niż o 9:00. A to i tak po dyskusji, bo normalnie startują o 10:00. Grześ próbuje rano wyjść na miasto i zrobić rekonesans gdzie jest jakiś kantor, ale okazuje się, że hostel jest zamknięty, obsługi nie ma i wyjść się nie da. Trzeba więc błyskawicznie przestawić się na gruziński, niespieszny tryb dnia.


O 9:00 idziemy na śniadanie, wciągamy parówki, mortadelę, tosty i jakieś rogaliki smażone z mięsem i staramy się wymeldować, ale znów musimy czekać do 10:00, aż ktoś zjawi się na recepcji. Szybki check out i z przystanku przed hostelem wsiadamy w busa, który zabiera nas na dworzec. Chcemy się dostać do Mestii, a stamtąd do Ushguli, ale większość busów odchodzi tylko do Zugdidi.


Żeby mieć czym zapłacić za bilety idę z tatą szybko wymienić pieniądze do jednego z kantorów, których przy dworcu jest wiele. Już właściwie możemy jechać, ale zależy nam jeszcze na kupnie gruzińskich kart sim, bo planujemy się rozdzielać i chcemy mieć ze sobą kontakt. A nie jest to Unia Europejska więc połączenia z polskiego numeru są bardzo drogie, nie wspominając o internecie. Sprawdziliśmy kilka sklepów, ale kart tam nie sprzedawali. Tata poszedł więc szukać jakiegoś punktu sprzedaży sim, znalazł w pasażu handlowym niedaleko dworca i przyszedł po mnie, żebym się dogadała po angielsku. Zostawiłam więc Grześka i Lilę na dworcu z bagażami i poszłam za tatą. Okazało się, że w punkcie wypatrzonym przez tatę kart nie sprzedają. Ale wiedzą, gdzie je można kupić. "Trzeba iść tam, 15 metrów, potem w lewo, minąć taki i taki sklep i potem zobaczymy malcika siedzącego na stołeczku, który sprzedaje karty". Tak było. Malcik kazał nam czekać 5 minut, bo kogoś obsługiwał. Potem my po polsku, on po rosyjsku i dogadaliśmy się, że chcemy dwie karty. Wybraliśmy je na chybił trafił spośród pudła pełnego kart, ku zdziwieniu tegoż pana, że niespecjalnie zwracamy uwagę na numery. No i tu sprawa okazała się nie taka prosta i szybka jak się okazało. Każdą kartę trzeba zarejestrować, zrobić zdjęcie dokumentom (w Gruzji zapomnijcie o RODO), przesłać je gdzieś do systemu, wybrać odpowiedni pakiet rozmów i internetu (karta sama kosztuje 10 GEL, pakiet internetu 8GB 15 GE) i doładować w bankomatopodobnej maszynie. Jako, że z maszyną mieliśmy pierwszy raz do czynienia i nie za bardzo wiedzieliśmy o co panu chodzi, to był tak miły i doładował nam konta, żebyśmy mogli korzystać z internetu. A potem jeszcze wszystko nam w telefonach ustawił, zatwierdził, by było mu łatwiej zmienił język w telefonach na rosyjski, uaktywnił i sprawdził czy działa. Dziękujemy. Minęło 40 minut.

Wróciliśmy na dworzec przygotowani na falę gniewu ze strony Grześka i wrzaski gdzie się do cholery podziewamy, ale nie było nas na tyle długo, że gniew się przerodził w rezygnację. Grzesiek z Lilą siedzieli pod ścianą dworca, oparci plecami o plecaki, co chwilę zaczepiani przez kierowców, że " o ten bus jedzie do Zugdidi" (bo już wszyscy na dworcu wiedzieli, gdzie się wybieramy, oraz przez starsze panie sprzedające świeżutkie, cieplutkie Chaczapuri.


"Jesteśmy, załatwione, możemy jechać". Akurat zaczepił nas pan, że "tamten bus jedzie za 10 min do Mestii, 30 GEL od osoby", więc zbieramy plecaki i wsiadamy. Jest 11:30.

Bus klasy gruzińskiej, czyli w Europie nie byłby dopuszczony do jazdy, ale tu jest ok. Wypełniony ludźmi, jedyną klimatyzacją są otwarte z przodu okna, ale siedzimy, więc nie jest źle. 3 godziny zajmuje dojazd do Zugdidi. Byliśmy przekonani, że bus jedzie do Mestii, ale w Zugdidi na dworcu kierowca nas przekazał innemu busiarzowi, wraz z częścią kasy za bilety. Ok, więc kurs z przesiadką.
Plecaki lądują na dachu, bo nie ma na nie miejsca w środku. Ja, Lila i tata jeszcze znajdujemy miejsce siedzące z tyłu busa, Grzesiek siada na ziemi. Jedziemy. Na zewnątrz ze 30 stopni, a naszym jedynym źródłem powietrza w wypełnionym busie jest otwarte okno dachowe, które szybko trzeba zamknąć, bo zaczyna padać. Zatrzymujemy się na moment przy sklepie, gdzie kierowca kupuje folię, którą zarzuca na plecaki. Niewiele to daje. Na szczęście my mamy w plecakach pokrowce, więc zabezpieczamy je dodatkowo. Po 1,5 godzinie jazdy, na trasie, przy jednym z punktów gastronomicznych, robimy – jak to zarządził kierowca – 10 minut przerwy. Gruzińskiej. Trwa więc ona ponad godzinę. Nie ma się co denerwować, w końcu to Gruzja. Zagadujemy tylko do kierowcy, czy przypadkiem nie jedzie do Ushguli, bo my tam jeszcze dziś chcemy się dostać. Nie jedzie, ale od razu wyciąga telefon, dzwoni gdzie trzeba i zwołuje pasażerów do busa. Jedziemy kolejne 1,5 godziny. Serpentynami, widoki piękne, ale jak ktoś ma chorobę lokomocyjną to gwarantuję, że po pierwszych dwóch zakrętach będzie zielony. To nie jedyne atrakcje. Droga jest asfaltowa, ale bardzo nierówna. Trzęsie straszliwie, w busie z 40 stopni, a my już blisko 7 godzin jedziemy. Mój krokomierz na koniec dnia pokazuje 24 000 wstrząsów!
Ledwo po 19:00 docieramy do Mestii, a już czeka na nas kierowca następnej marszrutki. Weźmie nas za 40 GEL od osoby do Ushguli. Wyjścia specjalnie nie mamy, więc wsiadamy.

Droga ma 60km i trwa 2 godziny. Na początku jest nieźle – serpentyny, ale ulica wyłożona płytami betonowymi, jedzie się dobrze. W pewnym momencie beton się kończy, a zaczyna się droga, hmmm, gruntowa to dość szumna nazwa. Momentami to po prostu rozjechana trasa, zabłocona, poprzecinana małymi wodospadami spływającymi ze skał. Oczywiście standardowo grunt mamy tylko po lewej, po prawej zaś urwisko. Mijamy dosłownie kilka samochodów po drodze, kierowca kilka razy balansuje na krawędzi urwiska – nie jest to droga dla osób o słabych nerwach i nie przyzwyczajonych do górskich dróg. Aczkolwiek Lila jest zachwycona – w pewnym momencie, gdy przejeżdżamy przez wodospad, my ledwo się toczymy, woda leje się z góry wprost do urwiska pod nami, Lila stwierdza, że „jeszcze nigdy nie jechała przez wodospad i byłby to najszczęśliwszy dzień w jej życiu, gdyby ten wodospad był z czekolady”.

Wytrzęsieni, zmęczeni i trochę zmarznięci docieramy późnym wieczorem do Ushguli. Nasz kierowca próbuje zlokalizować zarezerwowany przez nas guest house, ale nie jest to łatwe. Nazwy nikt nie rozpoznaje, gogle maps też go nie wyszukuje. W końcu za pomocą booking com odnajdujemy przybliżoną lokalizację. Kierowca wykonuje karkołomne manewry na wąskiej, błotnistej, stromej drodze, skręca raz tu, raz tam, i w końcu pokonany przez rów pełen wody i kamieni prawie się klinuje na jednej z uliczek. Na szczęście udaje mu się zawrócić busa, a my jesteśmy tak blisko guest house’u, że bierzemy plecaki i ostatni fragment drogi pokonujemy na nogach. Na szczęście pokoje na nas czekają.

Jest za późno żeby zamówić kolację lub szukać czegoś w wiosce, więc na kolację raczymy się gorącymi kubkami – zupkami w proszku. I winem z plastikowej butelki kupionym od gospodyni, które bardziej przypomina kompot, niż wino.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zig
Zuzanna i Grzegorz Szopa
zwiedziła 14% świata (28 państw)
Zasoby: 384 wpisy384 50 komentarzy50 3077 zdjęć3077 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
11.11.2023 - 13.11.2023
 
 
22.05.2022 - 29.05.2022
 
 
29.01.2023 - 13.02.2023