Mieliśmy dziś jechać do Stepantsmidy, ale ma tam przez kilka dni padać i rozpogodzić się dopiero po weekendzie. Zmieniamy więc plany i pojedziemy tam za kilka dni, a dziś się udajemy do Kachetii - rejonu znanego z winnic i z tego, że to właśnie tu wynaleziono wino i zaczęto je wyrabiać jako w pierwszym miejscu na świecie.
Po wyjściu z guest house' u łapiemy taksówkę i prosimy o podwiezienie na właściwy dworzec, skąd złapiemy busa do Telavi. Kierowca jednak zawozi nas nie dokładnie na dworzec, za to załatwia nam innego taksówkarza, który nas za 70 GEL zawiezie na miejsce.
Przepakowujemy bagaże i po 1.5h jesteśmy w Telavi - stolicy regionu.
Telavi to nieduże miasto, 21,000 mieszkańców. W zestawieniu z Tbilisi jest bardzo czyste i spokojne. Infrastruktura jest dobra, jest cała masa sklepów i miejsc gdzie można zanocować. Zresztą Telavi jest stolicą regionu. Czujemy się tu trochę jak w Wadowicach. Dogadujemy się w guest house z właścicielką co do ceny. Zresztą bardzo polecam: Guest House Sanapiro - znajduje się w centrum, ale przy spokojnej uliczce, dom jest połączony z piekarnią (więc dostajemy pyszny, gorący, gruziński chlebek, przypominający raczej wielką podłużną bułkę), na podwórku mamy hamak i zadaszone miejsce do posiedzenia/zjedzenia, koło pokoju taras, a pokoje są duże, czyste i nowe.
Bierzemy jeden pokój, bo spokojnie wszystkich nas pomieści. Właścicielka poleca nam 2 restauracje, gdzie można tanio i dobrze zjeść: Bravo i Kapiloni, które znajdują się blisko twierdzy. Zresztą później się okazuje, że menu jest to samo, więc pewnie ten sam właściciel, ale faktycznie restauracje są godne polecenia. Świetna obsługa i najlepsze jedzenie jakie do tej pory jedliśmy, za naprawdę przystępną cenę (np zupa 6-7 GEL, sałatki 10 GEL, drugie danie 7-25 GEL, deser 5-10 GEL). Idziemy do Bravo i zamawiamy prawdziwą ucztę: zupę Kharcho, pierożki chinkali z mięsem, placki z serem i jajkiem (do tej pory nie mogę zapamiętać nazwy), wieprzowinę z boczkiem i serem, a Lila nawet dostaje całkiem nie gruzińskie, ale dobre, spagetti bolognese. Do tego 2 butelki wina - białego, półwytrawnego, gruzińskiego oczywiście - pierwszego chyba wina, poza znanym w Polsce czerwonym Saperavi, które naprawdę nam tu smakuje. Długo jemy, siedzimy i delektujemy się chwilą.
Dopiero przed 18:00 zbieramy się by obejrzeć rosnącego kawałeczek dalej ogromnego platana - 900 letnie drzewo, którego pień ma 12 metrów średnicy i jest już tak pusty, że drzemkę w nim ucinają sobie psy. Ale drzewo wciąż jest żywe i zielone.
Po drodze napotykamy kilka rzeźb z metalu, m.in. lokalnego wynalazcy siedzącego na ławce, przed którym stoi owca, czy kilku wielkich ślimaków, które zespawano główne z kluczy, zębatek i łańcuchów, ale też widelca, roweru czy drzwiczek od pieca wyprodukowanych w Warszawie (to usta największego ze ślimaków).
Chcemy jeszcze zobaczyć ogromną twierdzę króla Herakliusza II. Oglądamy widoki ze wzniesienia, na którym stoi twierdza, a Grzesiek wdaje się w dyskusję z taksówkarzem, który chce nas przewieźć jutro po okolicy za 150 GEL (nie, dziękujemy, nie interesuje nas zwiedzanie 10 ruin klasztorów i miasteczko, w którym nic nie ma, poza tym że jest odrestaurowane i wygląda jak włoski kurort - to Singagi), ale dyskusja trwa 40 minut. Kierowca po gruzińsko-rosyjsku, Grzesiek po polsko-rosyjsku, może z 40% z tego rozumiemy. W końcu zrezygnowana odchodzę i idę do twierdzy, a po chwili dogania mnie tata z Lilą i Grzesiek.
Twierdza niby jest do 18:00, ale chyba dotyczy to muzeum, bo brama jest otwarta i można wejść do środka. Jest ogromna, ale zwiedzić można właściwie pusty plac otoczony murami, z jakimiś ławkami, kilkoma kamiennymi figurami i właściwie to tyle. Jednak jest całkiem przyjemna. Wrócimy tu jeszcze zobaczyć muzeum, pałac i dokładnie ją zwiedzić.
Plątamy się jeszcze chwilę po mieście, kupujemy lody i robimy zapas napojów, bo czeka nas kilka dni upałów.