Plan był inny, ale na dzień dobry zapalają się kontrolki w jednym z samochodów i trzeba jechać do mechanika to sprawdzić. Jedziemy więc do Reykjaviku. I w sumie dobrze, bo pogoda jest parszywa - deszczowo, mgliście, szaro, w porywach do 8 stopni, ale wiatr wieje taki, że temperatura odczuwalna jest chyba koło zera. W moich spodniach dresowych, jednej bluzie i kurtce z goretexem, za to bez rękawiczek, marznę jak cholera. Cóż - mam nauczkę na resztę pobytu, żeby dobrze się ubrać.
Zatrzymujemy się pod Harpą - halą koncertową położoną nad samym morzem. Mijamy Sun Voyager - stalową rzeźbę łodzi, również na brzegu morza i idziemy do centrum. Miasto jest tak małe, że w ciągu kilku godzin można je przejść wzdłuż i wszerz, a zobaczyć to co należy zobaczyć można w maksymalnie dwie godziny.
Plątam się więc uliczkami miasta, które bardziej przypomina nadmorską wioskę niż stolicę. Przycupnięte na poboczach niskie, kolorowe domki, latarnie w kształcie tulipanów i sklepy z typowymi islandzkimi pamiątkami nadają mu specyficzny charakter. A do tych pamiątek należą wszelakie wytwory z owczej wełny, motywy związane z Wikingami, maleńkie figurki z bazaltu i swetry w charakterystyczne wzory. Nie kupuję niczego, bo ceny są ogromne. Wszystko jest horrendalnie drogie, nawet pocztówka kosztuje na PLN ponad 20zł.
Przechodzę najbardziej znanymi uliczkami stolicy i idę pod Katedrę Hallgrimskirkja. Nowoczesna, modernistyczna, surowa bryła nijak nie pasuje do tego miasta. Do środka nie wchodzę, bo wejście kosztuje po przeliczeniu 80zł. Akurat wychodzą z niego dwie dziewczyny z naszej grupy, więc pokazują mi na zdjęciach jak wygląda wnętrze. Jest bardzo strzeliste i surowe - kościół nie ma żadnych ozdób, cały charakter nadaje mu betonowa, żebrowa konstrukcja. Akurat mnie bardzo się to podoba - nic nie rozprasza, nie ma nadmiaru i przepychu.
Potem idziemy z Iwoną na główny plac Reykjaviku: Austurvöllur, który jest po prostu skwerem, przy którym jest kościół, parlament i kilka kawiarenek. Tak - ten szary budynek na zdjęciach to parlament Islandii: Alþingishúsið. Ładny jako budynek, ale - jak prawie wszystko tutaj - bardzo niewielki.
Stamtąd już bardzo blisko nad Jezioro Tjörnin, nad którym z jednej strony zbudowano kościół luterański, a z drugiej ratusz: City Hall, w postaci kanciastej, modernistycznej i brzydkiej bryły. Wstępujemy do niego jednak, głównie po to, żeby się zagrzać. Przy okazji możemy oglądnąć sobie m.in. makietę Islandii.
Po wyjściu z ratusza znajdujemy jeszcze środek Reykjaviku - staję na nim, ale nie czuję, żeby ten punkt różnił się czymś od pozostałych w mieście :)
Pomimo tego, że się trzęsiemy z zimna, decydujemy się jeszcze przejść po porcie. W słoneczną pogodę na pewno jest bardziej malowniczy, ale nie dziś. Dziś mamy tylko deszcz, mewy i wszędzie upchane stateczki i łódeczki.
Na szczęście zaraz obok portu jest polecona nam restauracja, w której w miarę tanio (jak na Islandzkie warunki) możemy zjeść tradycyjne islandzkie dania, czyli pieczone ziemniaki, smażoną rybę i surówkę. Smakują nam bardzo, chociaż myślę, że w tych warunkach wszystko by nam bardzo smakowało. Siedzimy w restauracji z 1,5 godziny i grzejemy kości.
W końcu zbieramy się niechętnie i postanawiamy jeszcze iść na zakupy do jakiegoś hipermarketu. Jest on raczej (znowu) niewielki, jednak ceny nas powalają np 6 jajek kosztuje ok 24 zł. Coś jednak trzeba jeść, więc wychodzimy z tylko najpotrzebniejszymi produktami, typu chleb, ser, skyr (mleczny produkt, typowo islandzki, przypominający nasze jogurty - tyle, że jest o wiele mniej kaloryczny). Dobrze, że sporo jedzenia przywiozłam ze sobą z Polski, głównie dania w proszku i batony musli. Jakoś na tym te kilka dni przeżyję.