Po krótkim locie (około 3 godziny) lądujemy na lotnisku Barcelona-Girona. Tam loty były najtańsze i najbardziej nam pasowały terminy połączeń. Niestety linie lotnicze tu oszukują jeśli chodzi o lokalizację, bo Girona to nie nazwa lotniska, a miejscowości oddalonej o 70 km od Barcelony. Połączeń z lotniska do Barcelony nie ma wiele, 2 autokary dziennie, albo jazda do Girony, a stamtąd pociągiem do Barcelony. Na szczęście znaleźliśmy prywatnego przewoźnika, który kursuje busem między tymi miastami, dowożąc ludzi pod wskazany adres. Godzinka jazdy i jesteśmy na miejscu.
Skręcając pod blok rzucamy okiem na Sagrada Familia, bo akurat znajduję się w linii prostej od nas, jakieś 2km dalej.
U znajomych Grzesiek się przepakowuje i wczesnym popołudniem wyjeżdża z Wojtkiem na północ.
A ja idę z Lilą nad morze, bo mamy do niego raptem 10 minut spacerkiem :)
Barcelona ma 7 plaż, podobnych do siebie i położonych obok siebie, ale niektóre różnią się trochę klimatem - jedna jest bardziej młodzieżowa i imprezowa, inna bardziej rodzinna, kolejna spokojna, jest też taka dla nudystów.
Ta najbliżej nas jest pełna rodzin z dziećmi. Zejście do morza jest łagodne, woda ciepła, a w piasku mnóstwo muszelek :)
Trochę się taplamy w wodzie, ale dziś nie pływamy, bo przyszłyśmy bez strojów, tylko na rekonesans.
Potem idziemy do pobliskiej restauracji na pyszne hamburgery. Tu restauracje są na każdym rogu, bo podobno Katalończycy nie gotują w domach, raczej stołują się na mieście. Najwięcej jest restauracji włoskich, ale można znaleźć w okolicy każdą kuchnię. Oczywiście trzeba spróbować słynnych hiszpańskich tapas, czyli przekąsek, z nachos na czele.
Obiad dla jednej osoby to koszt kilkunastu euro, ale popularne są tu lunche serwowane pomiędzy 12:00 a 15:30, które też kosztują około 12 euro, ale składają się z przystawki, dania głównego, deseru i napoju. Trzeba jednak pamiętać, że te porcje są zazwyczaj mniejsze niż zamawiane z regularnego menu.
Najedzone idziemy jeszcze do Parc de la Ciutadella. To jeden z głównych parków miasta, zawsze pełen ludzi: akrobatów, śpiewaków, turystów, lokalnych rodzin i młodzieży, drobnych sprzedawców. W każdym zakątku coś się dzieje, słychać rozmowy lub muzykę, ludzie grają w ping ponga, ćwiczą, w wielu miejscach unosi się zapach marihuany, której palenie jest tu ponoć legalne.
Oglądamy z Lilą barokową fontannę, ale Lilę bardziej cieszy polowanie na bańki mydlane :) Potem idziemy nad jezioro Llac, po którym można popływać wypożyczonymi łódkami. Jezioro jest domem mnóstwa kaczek, więc pływając trzeba między nimi manewrować. Ale rolę wioślarza przejmuje Lila, a ja się cieszę chwilą. Przejażdżka jest bardzo miła, polecam! Łódki wypożycza się na pół godziny, więc jak kończy nam się czas, to idziemy poznać pozostałą część parku. Jest tu cieplarnia, muzeum geologiczne i zoologiczne, a także samo zoo, do którego jednak nie idziemy. Na terenie parku znajduje się też budynek parlamentu, pod którym odkrywamy, że w Hiszpanii jest mnóstwo zielonych papug żyjących na wolności, tak jak u nas kiedyś wróble. Lila znajduje jakieś ziarenka na ziemi, a papugi je wyjadają jej z ręki.