13.12.2008
Do Chiang Mai przyjezdzamy po 6 godzinach (bilet 234B od osoby). Na miejscu probujemy sie dostac do centrum z oddalonego o 7km dworca. Niestety kierowcy tuk- tukow nie chca wogole negocjowac kosmicznych cen dojazdu. Chwila narady... i zasuwamy na nogach! Kto jak nie my! Jednak temperatura, odlegllosc i ciezar plecakow robia swoje i probujemy lapac na stopa jednedo z licznych pickup'ow no i sie udaje! Za darmo dojezdzamy do centrum i rozpoczynamy goraczkowe szukanie noclegu. Miasto wyglada na najbardziej europejskie jakie do tej pory spotkalismy (moze to z racji naprawde duzych ilosci turystow) W koncu znajdujemy 4-os. pokoj w Libra Guesthouse 28 Moon Muang Rd, Soi 9 ( 400B za pokoj z wlasna lazienka i ciepla woda :) ) Na miejscu dowiadujemy sie ze oni rowniez organizuja trekkingi ( poza tym sa pod kontrola TAT - Tourism Authority of Thailand - wazne! ). Po wysluchaniu calej oferty decydujemy sie na 3 dniowy trekking za 3000 B od osoby. Wyjazd jutro. Przewodnik Noi daje nam jeszcze instrukcje jakie mamy poczynic przygotowania. Dostajemy od nich plecaki, kto chce sandaly i worki plastkikowe na ubranie, na wypadek wpadniecia do rzeki podczas splywu tratwami. Rezerwujemy sobie pokoj na powrot i dajemy cenne rzeczy do depozytu a plecaki do przechowalni. Jestesmy zadowoleni ze wszystko to mozemy zalatwic w jednym miejscu i mamy gwarancje i opinie innych ludzi ktorzy juz to przeszli i wszystko bylo ok.
14.12.2008 - 16.12.2008
Po sniadaniu, ok 9.00 pakujemy rzeczy na samochod i wyruszamy w dzikie tereny odlegle o ok 150km na polnoc od Ciang Mai. 5 godz. jazdy meczy wszystkich. Grupa liczy 11 osob i procz nas sklada sie z Anglikow i Australijczykow. W sumie nie mielismy z nimi problemow, ale uwazam ze 8 osob bylo by w sam raz ( grupy licza od 6-12 osob). Minusem byla podroz samochodem w delikatnym scisku. Wszyscy byli mlodzi, angielskojezyczni i towarzyscy. Na postoju jemy obfity obiad i wyruszamy w poltora godzinny marsz w strone wodospadu. I tu zaczyna sie dzungla ;) Podziwiamy widoki, przyrode i wyciskamy z siebie poty- zwlaszcza przy podejsciach pod gorke ( a wlasciwie caly czas bylo pod gorke! ) W koncu jest! Wodospad. Bardzo ladny wodospad. I tutaj zaczelo sie pierwsze szalenstwo dla odwaznych, czyli kapiel w niesamowicie lodowatej wodzie! Pierwszy przewodnik sciagnal koszulke i dal szusa do wody, nastepnie Grzes (ale bylo zimno!!!) a pozniej Lukasz i kilka innych osob. Niestety nasze dziewczynki nie odwazyly sie. Moze by sie zdecydowaly - "gdyby woda byla ciepla" :)
Wysuszylismy sie w czasie 2h drogi do wioski. Po drodze Noi (przewodnik) uczy nas podstawowych slow plemienia Lahu np. Abu-u-dzia oznacza 'dzien dobry' i 'dziekuje'. Sa to pierwsze slowa jakich uczmy sie po przyjezdzie do kazdego z krajow podczas naszej podrozy. Bardzo przydatne!
Wioska byla realna. Nie taka robiona specjalnie dla turystow z podstawianymi ludzmi, ktorzy sie przebieraja w stroje regionalne jak nadchodza turysci, a jak odejda to wracaja do ogladania telewizji satelitarnej. ( Takie wycieczki sa o wiele tansze i popularne). Od razu zaczelismy integracje z miejscowymi, zwlaszcza z dzieciakami skorymi do zabaw. Grzes z Lukaszem przylaczyli sie do druzyny pilki noznej, ktora wlasnie rozgrywala mecz, a Zuza z Agata pobiegly do dzieciakow bawic sie ze szczeniakami. Wszyscy przy tym sie jak w jakis zamierzchlych czasach: domy z bambusa, toaleta w krzaczkach i lazienka w rzece. My bylismy zachwyceni, chociaz reszta grupy spedzila ten wieczor na uboczu grajac w karty... Wieczorem jeszcze odwiedzilismy jedna z chatek, ktora sluzy tu za szkole. Mieszkancy wioski gromadzili sie tam by pospiewac i potanczyc przy gitarze. Do kazdej piosenki maja inny uklad krokow, stoja w rzedach i je tancza (tak jak u nas tanczy sie makaryne). Jak integracja to integracja - przylaczylismy sie do tanca. Tego wieczoru czulismy sie rzeczywiscie egzotycznie, zintegrowani z ludzmi z plemienia.
Nastepnego dnia czekala nas 4h wedrowka i 2,5h splyw tratwami z bambusa. Nie obylo sie oczywiscie bez przygod (weze na drodze czy niekontrolowane wpadki do lodowatej wody no i oczywiscie zawody typu: rozpedz swoja tratwe i zamknij oczy). Najbardziej emocjonyjacy byl jednak odcinek splywu z wodospadem. Ale byla jazda! Dziewczynki momentami sie denerwowaly, ale my chlopcy ( Grzes i Lukasz) okazalismy sie urodzomymi flisiarzami. Splyw tratwami byl rewelecyjny, otoczeni przez dzungle, stojac na bambusowych galazkach zwiazanych kawalkiem sznurka czulismy sie niesamowicie. To chyba najpiekniejsze co przezylismy na tym trekkingu. Po kolejnym spacerze i wyczerpujacym dniu dotarlismy do kolejnej wioski, tym razem do plemienia Lahu. Ta wioska byla juz bardziej 'cywilizowana', dochodzila do niej droga, a ludzie nie byli tak skorzy do integracji. W nocy ciezko bylo zasnac bo caly czas cos halasowalo: jak nie psy to bawoly, a nad ranem koguty.
Po nieprzespanej nocy czekala na nas wizyta w jaskini. Przy niezbyt jasnym swietle latarek bladzilismy 1,5 h w ogromnej wilgotnosci. Po dotarciu do wyjscia z jaskini zostajemy zawiezieni do miejsca gdzie hoduja slonie. Wsiadamy sobie na jednego i jedziemy przed siebie. Oczywiscie klocimy sie o to kto kieruje naszym sloniem siedzac mu na szyi. Finalnie znajdujemy kompromis: pierwsza polowe drogi prowadzi Zuza, druga Grzes. Sloniami nie steruje sie wcale latwo (trzeba je nogami naciskac za uszami z przeciwnej strony niz ta w ktora chce sie skrecic),a do tego - o dziwo - sa bardzo owlosione. Ich wlosy sa dosc dlugie i sztywne. Ale slonie sa naprawde fantastyczne! Baaardzo niechetnie z nich zsiadamy i juz samochodem wracamy na wieczor do Chiang Mai.