Siedzenie dlugo w jednym miejscu nie lezy w naszej naturze. Jemy wiec sniadanie, na ktore zafundowalismy sobie pyszny placek bananowy i plyniemy dalej - na Ko Phi Phi Don (tudziez Pee Pee, Phee Phee - roznie jest pisane, bilet 440B). Z Railay long-tail boat wywozi nas na pelne morze, gdzie przesiadamy sie na duzy prom. Jest wyladowany ludzmi po brzegi. Kazdy chyba chce sie dostac na ta najbardziej turystyczna (po Phukecie) wyspe Tajlandii. Przeraza nas to.
Plyniemy poltorej godziny, po ktorej ladujemy na wyspie usianej tysiacami turystow i agencji turystycznych. Wyspa sklada sie z dwoch czesci, pokrytych wzgorzami i lasami, polaczonych ze soba waskim przesmykiem piasku. I to na tym przesmyku skupia sie caly ruch turystyczny - agencje, sklepy, wiekszosc guest house'ow i hoteli, dyskotek i cala infrastruktura temu towarzyszaca. Dlatego jest tu taki tlok. To przez ten przesmyk w 2004 przeszlo Tsunami, nie pozostawiajac po sobie nic. Widzielismy tragiczne zdjecia z tego okresu, rozmawialismy na ten temat z miejscowymi: mowia, ze to co podaly media, to tylko 1/5 prawdziwych zniszczen... W kazdym razie postanawiamy sie stad szybko ewakuowac. Mamy w planie dostac sie na siostrzana wyspe Ko Phi Phi Leh. Jest ona piekna i chroniona jako Park Narodowy, prawie nie ma tam turystow, bo nie ma zadnej infrastruktury, ale mozna tam spac pod namiotem. Dowiadujemy sie jednak, ze prawo do takiego spedzania noclegu ma tylko jedna agencja turystyczna, ktora organizuje wycieczki 2na noc" za kosmiczne ceny. Nie wolno tam nawet plynac samemu, nie mowiac juz o rozbiciu sie gdzies przy plazy. Rezygnujemy wiec z naszego pomyslu. Troche spanikowani wynajmujemy na jedna noc bambusowe chatki za najnizsza cene jaka udalo nam sie znalezc, czyli 70B, za to daleko od wszystkiego i na wzgorzu. Po dlugim spacerze wszystko wynagrodzily nam widoki z naszego okna. Rada dla chcacych tu przyjechac: podobno w porze deszczowej na wyspach pada tylko troszke, raz na kilka dni, nadal jest powyzej 30C, za to ceny sa dwa razy nizsze!
Zostawiamy plecaki, kupujemy wode i idziemy na punkt widokowy znajdujacy sie w jednym z najwyzszych punktow wyspy. No troche trzeba sie powspinac po prowadzacych do niego schodach...W koncu jestesmy: cala wyspe mamy pod stopami, widzimy plaze, gory, malusienkie budyneczki gdzies tam w dole. Nie morzemy sie napatrzec...W koncu stwierdzamy, ze pojdziemy jeszcze na druga strone wyspy, bo podobno jest tam cicha, niezatloczona plaza - Hat Ranti. Zeby sie tam dostac trzeba isc prawie godziny po zboczach przez lat, posrod wystajacych kamieni i konarow drzew (zupelnie jak przez nasze Beskidy), a my jestemy w japonkach! No przyznam - kilka razy po drodze juz chcielismy rezygnowac i sie wrocic, ale zawsze mowilismy: "jeszcze kawaleczek". I tak ze skora zdarta miedzy palcami stop, poobijanymi od kamieni kostkami, cudem bez zadnego skrecenia czy zlamania dochodzimy do Hat Ranti. No tu to nam sie podoba! Piekna jasna plaza, 5 plazowiczow na krzyz, 2 male restauracyjki a przy nich guest house'y - ot wszystko. Czegos takiego wlasnie szukamy! Postanawiamy tu przyjsc jutro z zsamego rana i zostac na kilka nocy. Pieciominutowa kapiel w morzu, by oblepiajacy nas slony pot zastapic oblepiajaca nas slona woda, i juz wracamy na ta zatloczona strone wyspy. Rozrywek tu nie brakuje, choc miejsca niewiele, to Phi Phi w niczym nie ustepuje naszym nadmorskim kurortom: puby, szkoly nurkowania, dyskoteki, restauracje, sklepy z ciuchami i duperelami itd. Postanawiamy to wykorzystac i chociaz raz porzadnie zabalowac! Idziemy na kolacje (moj ryz ze smazona bazylia i chili jest pycha, za to blizej niezidentyfikowana ryba Grzesia smakuje jak opona), a potem do pubu na pare piwek i spacer po Hat Lo Dalam, by obczaic jakas fajna dyskoteke i tam dzis zaimprezowac. Na plazy prawie wszedzie sa urzadzane pokazy...hmmm jakby to nazwac... zabaw z ogniem. Chodzi o to, ze mlodzi Tajowie maja kij, ktorego konce maczaja w jakims paliwie i podpalaja, albo tak samo podpalone kule na lancuchach i wywijaja nimi na wszystkie strony, rzucaja i wykonuja rozne akrobacje, tworzac niesamowite ogniste wzory na czarnym krajobrazie nocy. Jestesmy zachwyceni! Przysiadamy sie tam, gdzie pokaz jest najbardziej efektowny i ogladamy go z otwartymi ustami, popijajac piwko. W pewnym momencie ekipa dyskoteki zaprasza do zabaw publicznosc. Ustawia na plazy dykte z dziurami w trzech miejscach, a my ustawiamy sie w kolejce i probujemy do jednej z tych dziur wkopac pilke nozna. Komu sie uda, wygrywa wiadro - czyli jakies 1,5 litrowe wiaderko wypelnione drinkiem z red bulla i wodki + lod. Trafia Lukasz, potem Grzes - mamy dwa wiadra! Pochlaniamy je baaardzo szybko, jako ze drinki zimne, a nam goraco. Potem inna zabawa: kazdy przywiazuje do nogi balonik i ma go jak najdluzej utrzymac w jednym kawalku, a jednoczesnie rozdeptac baloniki pozostalych. Grzes zachodzi najdalej... Kolejny pomysl Tajow zwala mnie z nog. Pamietacie ta zabawe gdzie dwie osoby trzymaja konce dlugiej liny i nia kreca, a pozostali przeskakuja przez line? No my robilismy to samo. Tyle ze lina byla podpalona... Poza tym skakalo sie po piasku, wiec troche wysilku trzeba bylo wlozyc w odbicie sie od ziemi. Grzes i Agata rezygnuja, za to ja probuje kilka razy. Przy pierwszym podejsciu lina zatrzymuje mi sie na stopie - oj zapieklo! Przy nastepnym skacze juz wyzej :) Tak z Lukaszem skaczemy chwile, dopoki on nie wpada tak niefortunnie na line, ze zaczyna mu sie palic koszulka. Szybki nur w piach i pozar zagaszony. Ale broda i policzek tez sie troche przypiekly...Dostaje od miejscowych kawalek bambusa na zlagodzenie oparzen, ktorym ma sobie smarowac rany. Ostatnia zabawa jest przechodzenie pod kijkiem, ktory umieszcza sie coraz nizej i nizej. Ten kijek tez sie pali. Tym razem w zabawie biora udzial tylko wymiatacze ognia, ktorzy podtrafia przejsc niepoparzeni nawet gdy kijek jest na wysokosci 40cm. Po wszystkimw koncu zaczyna sie dyskoteka. Bawimy sie swietnie do czasu, az pijani Anglicy nie zaczynaja rozrabiac, drac sie, wylewajac na wszystkich piwo, zataczajac sie miedzy tanczacymi i sikajac na rosnace obok palmy. Takie samo bydlo jak podczas slawnych wizyt kawalerskich na krakowskim rynku...Stwierdzamy, ze pora juz sie stad zmywac.